siedzac na koncu swita
z nogami zawieszonymi nad przepascia
i oblakanym spojrzeniem szalenca konajacego z bolu
nie mogojacego podniesc sie, zawrocic
nie majacego juz sily an nic innego, tylko na skok
modlacego sie pobladlymi wargami
chociaz watpil zeby bog kiedykolwiek go wysluchal
byl przeciez wcieleniem zla
czynil zlo z bolu
nikt nei mogl tego zrozumiec
byl inny, odrazajacy, nei chcieli go
milosc go zawidla, myslal nie ma milosci
nie ma boga
nei wierzyl juz w nic
popatrzyl w dol
patrzyl i patrzyl i zawczynal powoli plakac
tak bardzo chce sie zabic, ale tak bardzo jednak chce zyc!
podniusl sie, ziemia kruszyla sie pod jego stopami
i zrozumial , ze zycie jeszcze nie dalo mu szansy
ze to jeszce nei jego czas
moze i byl szalencem, ale nei az takim by samowolnie pozbawic sie tylu wspanialych rzeczy
by przegral ta gre, gre zaslana prosto od boga
tylko nie umial znalesc konstrukcji