Przedziwny humorek mam. Taki jakby śmiechowy przeplatany zażenowaniem. Ogólnie pobudzona jestem. Rozmowa się odbyła, moja niekompetencja tryskała strumieniami niczym miejska fontanna, ale powiem wam, że ze wszystkich rekrutacji jakie w życiu przeżyłam, ta była najzabawniejsza i życzyłabym sobie takich więcej. Miałam wrażenie, że tam odwalam jakiś życiowy stand up. Zazwyczaj, a już na pewno w takich sytuacjach, staram się być osobą rzeczową i powściągliwą. Taki mi się przynajmniej wydaje, że taka powaga dodaje nieco punktów w postrzeganiu mnie jako profesjonalistkę. Tymczasem co ja tam odwalałam to głowa mała! Mimika level maks, gestykulacja poza kontrolą, żartobliwe i autoironiczne stwierdzenia puszczane jak z karabina. No po prostu jakbym się zupełnie ze smyczy urwała. Nie poznawałam siebie i zachodziłam w głowę co tu się wyprawia. Żadnego drżenia, żadnego załamującego się głosu, czasem cisza owszem, ale niekoniecznie niezręczna.
Zastanawiam się czy to możliwe, że takie cuda mogła zdziałać sympatyczna atmosfera stworzona przez rekruterkę i PREZESA. No właśnie, prezesa. O tym, że sam szef będzie mnie rekrutował dowiedziałam się na 5 minut przed spotkaniem. Nie powiem, trochę się przestraszyłam, ale nastrój miałam raczej w tonie "zobaczymy co tu się wydarzy", więc siedziałam tę chwilę w pustej sali konferencyjnej i ćwiczyłam oddechy. Możliwe, że pomogła mi też przebieżka w te i z powrotem do Biedronki bezpośrednio przed rozmową powodowana zapomnieniem maseczki. Problem ten w mojej głowie urósł do rangi tak wielkiej katastrofy, że zlokalizowanie najbliższego sklepu i udanie się tam pomimo naglącego czasu, uznałam za absolutną konieczność. Koniec końców na rozmowę dotarłam nawet kilka minut przed czasem, ale moja przemoczona potem bluzka na pewno sygnalizowała, że coś jest "nie halo". Sama maseczka jak się okazało była zbędna.
Nie chcę wymieniać wszystkich moich potknięć. Powiem tylko, że to nie była ta firma, o której myślałam. Zostało to zweryfikowane już pierwszym pytaniem, kiedy to miałam powiedzieć czy jestem zaznajomiona z charakterem działalności firmy. Wedle mojej życiowej dewizy "na przypale albo wcale", zaczęłam opowiadać o tej podejrzewanej firmie, ale rosnące rozbawienie na minach rekruterki i prezesa już w drugim zdaniu uświadomiły mnie, że nie trafiłam. Punkt dla nich, że nie wywalili mnie za drzwi. To chyba zresztą mocno mnie rozluźniło, bo czy mogłam zacząć gorzej?
Spotkanie trwało jakieś 40 minut. Zdziwiłam się, że tak długo mnie maglowali. Może po prostu dobrze się bawili. Ja też nie narzekałam. Mają się odezwać w ciągu najbliższych dwóch dni. Żeby było śmieszniej to wracając do domu w dalszym ciągu nie miałam pojęcia o nazwie tej firmy. Dopiero po kolejnej godzinie przeszukiwania historii przeglądarki znalazłam ich anons. Ogólnie to taka nie za duża firemka, ale zajmują się handlem zagranicznym. W ogłoszeniu nie było to aż tak wyeksponowane, dopiero na rozmowie się dowiedziałam, że komunikatywny angielski byłby tam potrzebny do rozmów z kontrahentami. Ten mój angielski to może był komunikatywny, ale 10 lat temu, teraz go praktycznie nie używam i to jest odczuwalne. Prezes z resztą jakby dawał mi znać, że są bardzo zainteresowani mną, ale pod warunkiem, że podciągnę język. Nie wiem dlaczego w tamtym momencie wydawało mi się to nieosiągalne, w każdym razie nie zadeklarowałam się jednoznacznie.
Zobaczymy co z tego wyniknie, ja sama nie jestem na 100% przekonana, że chciałabym tam pracować. Przerażają mnie te rozmowy z kontrahentami. Niby miałabym je odbywać wyłącznie w razie zastępowania samodzielnych kupców, ale to i tak mi się w głowie nie mieści.