Największym wyzwaniem, kiedy przysępowałam do diety, była rezygnacja z ziemniaków i pieczywa. Z mięsem uporałam się już na początku grudnia. Trochę ciężko było mi wyobrazić, jak sobie poradzę bez pieczywa i dodatków w formie ziemniaków czy kasz. Okazało się jednak, że nie taki wilk straszny jak go malują, a jedynie strach ma wielkie oczy :)
Dopiero teraz widzę, jak bardzo byłam związana z tymi 'dodatkami'. Chleb jadłam na śniadanie, obiad i kolacje + przekąski bardzo często to było nic innego jak kanapki.
Tak samo ziemniaki czy makarony: obiad obowiązkowo musiał być okraszony którymś z tych składników.
Teraz, głód jestem w stanie zaspokoić samymi warzywami. Czuję się lepiej - lżej i nie jestem taka ospała jak wcześniej. Myślę, że te dwa tygodnie bardzo wiele mnie nauczą i wiele przepisów wdrożę do swojej codziennej diety.
Jeszcze dwa dni do końca pierwszego etapu. Później w kolejnych tygodniach będę powoli wracała do produktów stałych (tzn. nie zmielonych na papkę).
Stając wieczorem na wagę, pokazała tyle samo co z samego rana na czczo. Jest więc duża szansa, że znowu mnie ubyło. Najważniejsze jednak przede mną czyli pomiary.
A teraz ciekawa historia na koniec posta. Dzisiaj na siłowni zagadałam się z instruktorem, który obiecał mi we wtorek pokazać kilka fajnych ćwiczeń z użyciem kettleballs'ów :) To trochę tak jakbym miała mieć prywatny, indywidualny trening -- cieszę się na maksaaa!! :)
Ciapkapusta
29 stycznia 2014, 22:22Gratulacje! Diety oczyszczające to wyższa szkoła jazdy. Udało mi się tylko raz wytrwać.