No i minął dzień 5. Pod znakiem walki ze samą sobą i moimi zachciankami, bo inaczej tego nie da się nazwać. Zdawałam sobie sprawę, że może być ciężko, bo szykował się wyjazd do babci w odwiedziny, ale nie sądziłam, że aż tak... Pojechałam i zaczęło się od bitwy o ciastka. Ledwo weszłam, słyszę "kupiłam ci ciasteczka, wezmiesz sobie do Warszawy". No, już mnie zaczęło nosić. Więc mówię, że nie jem. No icały cykl marudzeń, smęceń i narzekań. "No, że przecież nie możesz nic nie jeść, to po jednym dziennie sobie będziesz jeść, ale ja specjalnie dla ciebie kupiłam, no, ale wez" itp., itd. Aaaaa!!! Wkurzyłam się, nie kryję, więc już nie byłam tak miła. W końcu mówię "Nie jem ciastek, nie wezmę ich!" i to tonem zdecydowanie nie znoszącym sprzeciwu. Babcia się niemalże obraziła, ale cóż. Tę walkę wygrałam.
Wchodzę do dużego pokoju, a tam standard - ciastka na stole, cukierków i wafelków w szafkach TONY. A ja dzielnie myślę "NIE JEM!". Ale, że widok słodyczy mnie nie opuszczał i gdzie nie spojrzałam tam cukierki, więc moim starym zwyczajem uległam. Ale uwaga! Skończyłam na dwóch truflach czekoladowych (taka moja nieodwzajemniona miłość ;). I myślę "i tak zawaliłaś, miałaś nie jeść wcale. No to skoro i tak nie wyszło, to wez już dzisiaj sobie daruj tą dietę, zaczniesz jutro! Idz po kolejnego trufla. Albo lepiej! W kuchni są ciastka! Wez sobie trochę". A jakaś rozsądna część mnie zapala czerwone światła i pojawia się myśl: ale po co ci to? Co chcesz przez to załatwić? Czego ci brakuje i co się takiego dzieje, że sięgasz po słodycze? Ciągle chcesz zaczynać od nowa? Spróbowałaś już dwóch, po co ci więcej? Więc się zatrzymałam z kolejną myślą: jem, bo mi się nudzi, bo jestem zdenerwowana i niespokojna, więc w ten sposób próbuję ukoić nieprzyjemne emocje. Choć to wcale nie sprawi, że znikną i że sytuacja się zmieni.
I wiecie co? Wyszłam na podwórko, wróciłam i zapomniałam o tym, że jeszcze przed chwilką miałam ochotę wyjeść pół szafkowych zapasów (a uwierzcie mi, że są potężne).
Wróciłam do domu przed 18 i myślę: poćwiczę z Chodakowską, bo obiecałam sobie, że ćwiczę 6 razy w tygodniu. Ale po chwili ogarnęły mnie wątpliwości... Eeee, nie chce mi się, eeee, śpiąca jestem, głodna, zmęczona, itp., itd. I znów pojawia się w mojej głowie wielki znak STOP!!! A dlaczego mam nie ćwiczyć? Bo mi się nie chce? Marna wymówka, tym bardziej, że jeśli będę się kierować tym, że mi się nie chcę, to wielu rzeczy nie zrobię. Nie napiszę magisterki, bo mi się nie chce, nie znajdę pracy w Wawie, bo mi się nie chce szukać, nie zjem obiadu, bo mi się nie chce gotować. NIE CHCEM, ALE MUSZEM, jak mawiał klasyk ;) Są jakieś obowiązki, powinności, z których nie warto rezygnować tylko z powodu własnego wygodnictwa i lenistwa. Trzeba nauczyć się przełamywać i nie poddawać nicniechciejstwu. A ja się zamierzam tego nauczyć!
Ehh, aleepistołę walnęłam ;)
Menu:
śniadanie: 200 g twarogu półtłustego, jogurt naturalny, łyżeczka kakao, łyżka syropu klonowego, łyżka rodzynek
II śniadanie: dwie kromki chleba pszennego, łyżka masła, schab pieczony, ketchup (babci lodówka uboga w warzywa, pomijając ogórki na mizerię ;)
jabłko
obiad: kotlet z piersi kurczaka, ziemniaki, mizeria z kefirem
w międzyczasie dwa trufle czekoladowe...
kolacja: sałatka (berlinka, plaster sera żółtego, ogórek kiszony, papryka konserwowa, łyżka majonezu lekkiego), kromka chleba żytniego
+ litr wody
+ dwie herbaty p-erh
+ trzy herbaty zielone
+ mięta
SKALPEL Chodakowskiej
punkowy.potwor
5 kwietnia 2014, 21:23znam ja tę wewnętrzną walkę. A zapasy babci jeszcze lepiej :) Dumna z Ciebie jestem :)
Onaa1718
5 kwietnia 2014, 20:44Znam To ;) Świetna aktywność . !