Była siedemnasta, gdy Fredek obudził się zupełnie trzeźwy. Nic dziwnego rano wypił ledwie ćwiarteczkę, bo na więcej nie miał, a kumpli chętnych postawić pod sklepem jak na złość nie spotkał. W domu był ziąb – ogień pod blachą dawno wygasł, a na dworze trzymał tęgi mróz. Co najgorsze musiał się we śnie rzucać, bo stół był przechylony i ostatni kieliszeczek, który zostawił sobie na klina przepadł.
- Cholera – zaklął pod nosem. Ale mnie suszy. Muszę coś skombinować, bo uschnę. Może Albert coś będzie miał. Wczoraj przecież wziął zasiłek. Może jeszcze wszystkiego nie przepił, albo Kazek. Temu przecież dopiero co listonosz rentę przyniósł. Myślał ubierając się w pośpiechu. Już po chwili zamykał drzwi i przedzierał się przez zaspy do furtki. Mróz trzymał. Musiało być z dwadzieścia stopni, bo policzki i nos mu w momencie zdrętwiały. Droga była zasypana jak zawsze. Pług przecież jeździł tylko do domu sołtysa, a dalej to ludzie musieli sami sobie radzić.
- Najpierw do Kazka, bo bliżej- mrukną naciągając czapkę na uszy.
Szło się ciężko. Poboczem w ogóle się nie dało, bo śnieg był za głęboki, a jezdnia przypominała miejscami szklankę. Miejscami zaś między koleinami śnieg był twardy i ubity. W dodatku było już prawie ciemno.
- Jeszcze tylko zakręt koło domu Karolaka i już będę na miejscu- wymamrotał. Żeby tylko starej Kazka w domu nie było, bo to jędza jest. W kościele tylko siedzi i udaje cnotliwą, a przyzwoitym człowiekiem gardzi. Ostatnio jak robili z Kazkiem i Bolkiem flaszeczkę wpadła jak furia i za miotłę złapała. A jak się przy tym darła. Jak wyzywała. Od pijaków i ochlapusów. Aż uszy więdły. Później won z domu kazała iść. To poszliśmy. Cóż się będziemy z babsztylem wadzić. Szkoda tylko Kazka, że z taką jędzą zapowietrzoną pod jednym dachem żyje. Myślał. Wlokąc się noga za nogą.
Po chwili już był pod domem kumpla. Jeszcze do drzwi nie doszedł jak usłyszał wrzaski Kazkowej. Za moment Kazek pojawił się w drzwiach i trzymając palec przy ustach ruszył chwiejnie do furtki. Cóż było robić Fredek zrobił w tył zwrot i podążył za Kazkiem.
- Masz coś? – spytał.
- A skąd – odparł Kazek. Do zlewu mi cholera jedna wylała i resztę pieniędzy zabrała. Rozwodem grozi. A gdzie ja na stare lata pójdę. Córkę buntuje i ta już ze mną nie rozmawia prawie. Ech życie – westchnął.
- Trza iść do Alberta. Jak nic. Sam jest i nikt mu głowy nie suszy –stwierdził Fredek.
- Ano trza. Tylko czy mu jeszcze co zostało, bo rano widziałem go pod sklepem z Bolkiem i chyba mu stawiał – dorzucił Kazek. Witek ten z K też tam był i Stasiek spod lasu, a oni za kołnierz nie wylewają.
- Może jeszcze coś ma. Zasiłek wziął przecież dopiero wczoraj – rzucił Fredek.
- A kto go tam wie. Chytry nie jest i lubi się napić w towarzystwie. Wszystkim stawia, a sępów nie brakuje. Tylko o kumplach nie zawsze pamięta – mruknął Kazek.
Zamilkli i ruszyli przed siebie, pogrążeni we własnych myślach. Po paru krokach byli już przy zagajniku za którym znajdował się przystanek i tuż obok chatynka Alberta. Stara i pochylona. Było już całkiem ciemno. Tylko świecący księżyc umożliwiał poruszanie się. Po chwili Fredek idący przodem zauważył jakiś ciemny kształt leżący na drodze tuż koło pobocza. Kształt był duży i przypominał człowieka. Gdy doszli bliżej. Okazało się, że to mężczyzna.
- Ani chybi zabity – rzucił Kazek. Pewnie go coś stuknęło jak szedł od autobusu. Tak tu ciemno.
- To ten inżynier, zięć Karolaka – stwierdził Fredek. Wiesz ten co mu prawo jazdy zabrali, bo po pijaku wjechał w płot starej Malczykowej. Teraz autobusem do pracy jeździł. Szkoda go. Swój chłop był.
- Może jeszcze żyje. Zobacz czy dycha – mruknął Kazek oglądając się w koło niepewnie.
- E tam dycha. Zobacz ile krwi. Cały śnieg zalany. Ani Chybi trup – powiedział Fredek przeszukując mu kieszenie. Patrz ile ma forsy. Pewnie wypłatę wziął. Jemu to się już nie przyda, a my porządzimy z tydzień – dodał chowając pieniądze do kieszeni. Jak nie my weźniemy to inni to zrobią. Wątpię by rodzinie oddali ci co go znajdą.
- No dobrze już dobrze. Chodź szybko zanim ktoś nas tu zobaczy – wymamrotał Kazek.
Pili do północy. Później zdrzemnęli się trochę. Rano Kazek ruszył do domu, a Fredek do sklepu. Wyrzutów sumienia z powodu zabranych pieniędzy nie mieli. Zmarłego nie żałowali. Nawet na ten temat nie rozmawiali, bo i po co. Umówili się tylko na wieczór na następna flaszkę albo i dwie. W końcu mieli teraz za co pić. Fredek pod sklepem spotkał Bolka i Staśka. Jak zwykle czekali na okazję. Rozmowa toczyła się o zięciu Karolaka. A jakże.
- A wiesz ty Fredek co się wczoraj Jackowi od Karolaka przytrafiło. Leżał napity koło zagajnika i jakaś menda mu wypłatę zabrała. Caluśką. Ani grosza do domu nie przyniósł. Co gorsze butelka wina, którą niósł na przeprosiny dla żony mu się potrzaskała. Całe ubranie sobie powalał na czerwono. Karolak wściekły powiedział, że go z chałupy wygoni.
- Słyszałem, słyszałem – wymamrotał Fredek umykając chyłkiem do domu.
gilda1969
24 września 2015, 15:20No właśnie - alkoholicy nie mają skrupułów ani wyrzutów sumienia. Jedyne, na czym im zależy, to by mieć na kolejną flaszkę.. Okropne, jak człowiek potrafi się upodlić.