To dopiero siódmy dzień diety, a mnie już dopadł kryzys. Ssie mnie w brzuchu dużo bardziej niż wcześniej i mam napady dzikiej ochoty na podjadanie. Póki co, oparłam się tej pokusie (wyjątkiem jest wchłonięcie ogórka kiszonego i dojedzenie po Szymonie kilku kawałków papryki i ogórka zielonego z obiadu, ale uznaję, zgodnie z moją nową filozofią patrzenia na siebie i swoje słabości z mniejszą surowością , że to nie są grzechy ciężkie ). Cóż, właśnie skończyłam kolację (kuskus z orzechami, rodzynkami i winogronami) i mogę być z siebie dumna,chyba Nie poniosłam porażki! W porę trafiłam na poradę psychologa, żeby w przypadku wielkiej ochoty na COŚ spróbować odłożyć zjedzenie na pół godziny, i tak powtarzać do skutku. Nawet jeśli nam nie przejdzie, to zjemy dużo mniej
Po tych paru dniach i przyjrzeniu się temu, co mi dietetyk proponuje i zmianach jakie wprowadzam do mojego planu, mam jeden wniosek: o ile stosunkowo łatwo przyszło mi zrezygnować ze słodyczy (na razie ), to cholernie ciężko jest mi utrzymać odpowiedni poziom ilości tłuszczu w posiłkach. To parametr, który najczęściej przekraczam :( I to nie to, że mam dziką ochotę na coś tłustego.Nie. To po prostu jest okropnie zdradliwy składnik w jedzeniu. Wszędzie go pełno i łatwo się zagapić. Dlatego, gdy widzę w podsumowaniu, że o ileś tam mam przekroczony tłuszcz, to staram się już nie kombinować z zamianą potrawy, lecz tam gdzie się da, ograniczam ilość masła, oleju, oliwy lub wręcz ich nie dodaję.
Byle do przodu...