5 dni minęło odkąd postanowiłam wsiąść się w garść.
Szczerze to idealnie nie było. Wpadło trochę zakazanych rzeczy ponad zapotrzebowanie. Wpadło kilka piw i bardzo późne kolacje z majonezem w roli głównej, no, ale małe zwycięstwa też były. Przez 5 dni nie kupiłam żadnych słodkości, chipsów i generalnie nie odnotowałam napadu. Do tego na stole od środy leży pół czekolady i baton, których jeszcze nie pożarłam. Miło jest dostać czekoladę, zjeść trzy kostki i resztę zostawić na inną okazje. Wiem, ze to bardzo ryzykowne zostawienie jej na widoku. Jestem więcej niż pewna, ze jedno małe zdenerwowanie, gorszy humor, jedna kłótnia o pierdołę i "pocieszyciela" będzie mnie kusiła, aż skusi, a to wywoła lawinę nie do zatrzymania.
Ale i tak jej nie wywalę. Słodycze są wszędzie. Wystarczy, że wyjdę z mieszkania i mam sklep, a w końcu zbiegając po tych 3 stopniach spalę jakieś tam kalorię... Niech już sobie leży. Im dłużej u mnie jest tym większe zwycięstwo odnoszę.
Także trzeba się spiąć i zacząć myśleć nad tym co, jak i kiedy się je. Świadomość to klucz do sukcesu.
NowaJaPoPorodzie25
26 sierpnia 2017, 08:22Ta "zielona glowa"znacznie bardziej mi się podoba! :)
Cathwyllt
21 sierpnia 2017, 09:40Trafiłaś w sedno, trzeba myśleć. Trzymam kciuki, żeby czekolada długo jeszcze leżała na stole nietknięta :)