Jest naprawdę ciężko wrócić do wymarzonej sylwetki. W tym tygodniu chciałam wrócić na fitness, ale w ubiegłą niedzielę zrobiłam wieczorem skalpel E.Chodakowskiej i po prostu w trakcie ćwiczeń się rozpłakałam. Naprawdę nigdy jeszcze nie byłam w takim beznadziejnym stanie, żeby te ćwiczenia sprawiały mi taką trudność. Nie wiem jak mogłam doprowadzić się do takiego stanu. ZERO KONDYCJI!!! Ta niedziela dała mi w kość, co poskutkowało codzienną jakąś aktywnością delikatną, ale zawsze.
Jedynie co to mimo, że mam wiele chęci, to gdzieś ta mobilizacja cały czas gaśnie we mnie, cały czas powątpiewam w siebie i boje się strasznie momentu, gdy powiem, że nie chce mi się- znając siebie, znowu mogę zarzucić wszystko i zaprzepaścić to co staram się osiągnąć. Kiedy tak patrze na te wszystkie metamorfozy kobiet, zazdroszczę im i bardzo pragnę stać się jedną z nich- oczywiście myślę wtedy, że gdyby nie to, że te 4 lata temu zaprzestałam nagle przez obronę na uczelni i inne rzeczy też bym miała może taką piękną sylwetkę. Bardzo tego pragnę, ale niestety gdzieś z tyłu głowy cały czas jest ten diabełek, który mówi nie uda Ci się, Jesteś słaba.
Nie wiem czemu, czy to pogoda ( w Szczecinie pada i jest szaro buro) czy co? Po prostu mam depresje taką niefajną. I nie potrafię się jakoś tak bardzo cieszyć nawet z tych 0,5kg mniej po tygodniu diety. Jest mi smutno i źle, do tego wszystkiego ostatnio przez nawał pracy na uczelni, oraz maratonu pracy mojego partnera, prawie się nie widujemy, co też w jakiś sposób bardzo negatywny na mnie wpływa i szukam pocieszenia w.... no właśnie w słodyczach zawsze tak się kończy- ale chwilowo się trzymam od tygodnia zjadłam tylko 2 kostki czekolady gorzkiej oraz 2 ciastka z lidla na bazie daktyli z orzechami pod nazwą "dobra kaloria".
A wy jak sobie radzicie z taką "depresją" na diecie?
Trzymajcie się i trzymajcie kciuki mocno by to moje myślenie się skończyło:(