Uf... waga 63,9 kg - czyli OK!
Przestałam tyć, jedząc co chcę, a właściwie co nałóg wymaga. A jak już pisałam - wymaga tłusto, dużo i słodko. Jednak przestałam się tym dołować. W końcu stalilizowałam się na 67,1 kg. Jako ciekawostkę dodam, że waga umiejscowoła mi się w uprzednio wymizerowanym biuście, już chciałam kupić mniejsze staniki, a tu niespodzianka - te stare pasują... Czyli też jakby sukces.
Brak fajek nie dukucza mi zupełnie - nie wiem czemu nie rzuciałam tego smrodu wcześniej.
Do tego córka namówila mnie na aerobową 6 "W" - jestem po dwóch dniach - całkiem łatwo - na razie wszystkim polecam.
Jutro imprezka u mnie. Pierwszy raz robię to zupełnie na luzie. Nie posprzatane gruntownie - i co z tego. Kupne ciasto - i co z tego. Na kolacje szczelę chyba jednak grill - a co tam - dzięki temu będę miała mniej pracy - bo planowałam jednak tradycyjną jarzynową - a tak sałatka grecka i ...pełen luz. Jak się "oziębi" wpuszczę ludziska do domu i zamiast wystawnej kolacji podam resztki ciasta. Najważniejsza jest atmosfera - i od niedawna MOJE samopoczucie. Dość z perfekcyjną, zakompleksioną "Panią Domu". Niech żyje luz!!!
Którego wam z całego serca życzę!
malgorzatalub48
18 maja 2012, 18:23No i to mi się podoba! Grunt to wierność własnym zasadom i LUZ życiowy. Miłego imprezowania!