Od początku lutego codziennie o piątej rano budzi mnie krasnoludek. Ma wielki młot i bardzo długi, gruby gwóźdź, no, wiecie jaki - taki hufnal, jakim się koniom przybija podkowy. Krasnoludek siada przy łóżku i czeka na znak. Wystarczy, że przekręcę się z boku na bok, już jest gotów do pracy. Kiedy we śnie moje dwie suczki zmieniają się w amfibie (a jakże: śliwkowe! - nie miejcie wątpliwości) i nie reagują na polecenia, wierzgam nogą. To właśnie znak, że wymykam się Morfeuszowi. Krasnal ochotnie gramoli się na moje ramiona, siada na nich okrakiem, precyzyjnie przykłada ostrą końcówkę hufnala do ostatniego kręgu szyjnego i zaczyna walić młotem w łepek gwoździa. Kute żelazo wchodzi miękko w sztywniejący z wolna mięsień kapturowy. I pozostaje tam do wieczora.
Moja znajoma (która po łódzkiej filmówce i karierze dziennikarskiej wybrała życie kontemplacyjne, na łonie dużej rodziny, bez telewizora, bez prasy, bez książek-śmieci) zwykła mówić w takich momentach: "Czemu się dziwisz? Czego oczekujesz? Przecież to normalne, że życie jest krzyżem. Tylko głupcom się wydaje, że wiercąc się i układając, można przyjąć na tym krzyżu wygodną pozycję."
agnes315
8 lutego 2012, 09:14jak ktoś mieszka w Warszawie to ma pojechać na wieś, oczywiście, świerzym wozduchem pooddychać :))
Giove
8 lutego 2012, 09:12malo optymistyczne...ale chyba prawdziwe...a tego krasnala to raz Ty walnij w lepek to moze da Ci spac...
ParaTi
8 lutego 2012, 09:11dokładnie :)
jojo11
8 lutego 2012, 09:10prawda ;)
grubajoanna
8 lutego 2012, 09:07racja, niestety!
agnes315
8 lutego 2012, 09:00Dobre... :)