Po tych pierwszych kijkach nosiły mnie endorfiny po całym domu. Tego pogłaskałam, temu dałam buziaka, tej poprawiłam kołnierzyk. Wyżerkę im zrobiłam mięsną, skomplikowaną i tak smaczną, że pochłonęli na obiad i kolacyjkę porcję, co na dwa dni miała.... Co im będę żałować? Zażądali jeszcze, tego samego albo czegoś podobnego... Moje kochane wołoduchy.
Dnia następnego też miały być kijki. Miały... a był śnieg. Do furii doprowadzający śnieżek. Jakby spadł porządny, jakby mocno nawaliło - to bym poszła szuflować. A tak to ani kijków ani szufli.
Pozostała mi doprowadzająca do szału skakanka. Z dzwoneczkami, (bo hulahop rozpadnięte, jeszcze niezreperowane...). Pozostało mi wściekłe, zawiedzione spojrzenie, rzucane z okna na ośnieżone z lekka okoliczne dachy i trawniki i samochody...
Ach, jestem trzeci dzień na przymusowym prawie odwyku. Biorę takie leki, że wieczorem wolno mi jeno jeden brizerek. Albo jeden drink. Słaby.
Dieta zachowana. Jem objętościowo bardzo mało, łaknienie po tych lekach spadło.
Waga nie rośnie. A nawet chwieje się lekko w kierunku spadkowym.(psyt, nic takiego nie napisałam, oby nie zapeszyć, oby nie zapeszyć...)
DuzaPanna
4 marca 2010, 13:19sikaniu jestem wdzięczna i pozostanę wierna!