Muszę zacząć znów pisać.
Kupiłam mieszkanie, wprowadziłam się tam z córką w tym miesiącu.
Jeszcze na kartonach, nierozpakowane, ba! nawet remont nie jest dokończony. Niestety remont jest powierzchowny, odświeżenie ścian i nowa podłogę w salonie. Na wkład własny i opłaty okołokredytowe spłukałam się, mam dług jeszcze w ludziach 2,5 tys. Za jakiś czas przydałby się porządny remont łazienki i kuchni... Albo przeznaczę kasę na swoje marzenie - powiększenie biustu - jeszcze nie podjęłam decyzji :) Póki co, oszczędzam :)
Jakoś wcale nie czuję się lepiej, szczęśliwiej teraz na nowym etapie życia. Fajnie, że w końcu mam to swoje miejsce, choć wizja opłat wyłącznie na mojej głowie mnie przeraża. Staram się nie skupiać na tych myślach. Koszt z kredytem to i tak mniej niż gdybym miała wynająć mieszkanie w swoim mieście.
Niby jestem w związku, niby nie... Przecież wyprowadziłam się od "Partnera" już 11 miesięcy temu, ale po niezbyt długim okresie rozłąki i prób ograniczenia kontaktu, spotykamy się od maja-czerwca już regularnie. Jak para można by rzec... On widuje moich najbliższych, ja jego rodzinę.
Ale uwiera mnie to, że nie tak miało być... On, Partner, również kupił mieszkanie.... Mieszkamy teraz każdy u siebie...
Sposób wychowywania dzieci nadal mamy różny, ja ograniczam tv i elektronikę swojej córce, angażuję ją do samodzielnych i kreatywnych zabaw, a jego syn nie mówi o niczym innym jak o graniu, bajkach, Allegro, laptopie, smartfonie i Ekipie... Partner to widzi, dostrzega, przyznaje mi rację, że jego syn jest męczący, niekreatywny, mega angażujący uwagę i może nawet leniwy, ale z mojego punktu widzenia nie umie nic zmienić.
Ja traktuję dzieci jak dzieci, a nie koleżankę/kolegę/znajomego. Nie uważam byśmy my doroślo na równi z dziećmi mogłi działać/decydować/ rozwiązywać sprawy dnia codziennego. To ja czuję się przewodniczką. A swoje dziecko chcę nauczyć samodzielności, uważności na innych i pewności siebie, pozwalam decydować o jej sprawach, dziecięcych (np. wybór ubrania czy butów).
Ja i córka rzadko widujemy jego syna, to moja inicjatywa, która z czasem chyba i dla Partnera stała się bardziej zrozumiała. On widzi i wie jaki jest jego syn, ale chyba czuje się bezradny...
Partner chciałby mojego wsparcia w zmianie nawyków u syna, rozmawialiśmy o tym. Ale ja nie chcę być znów "złym policjantem" w domu, który nakazuje, zakazuje, pilnuje a ojciec milczy, daje ciche przyzwolenie mnie. Nie chcę już taka być w tym układzie My dwie i Oni dwaj.
Trochę olewam wychowanie jego syna, bo to w gruncie rzeczy nie moja sprawa.... a jednocześnie mam wyrzuty sumienia, że nie jedna kobieta na moim miejscu byłaby cieplejsza i troskliwsza i wdzięczna że ma kogoś do zaopiekowania. Oczywiście dopytuję o sprawy małego, nie jest mi obojętny, ale zdecydownaie unikam z nim kontaktu, on mnie przeraża, czuję się bezradna przy nim często, bez poparcia w ojcu czuję niemoc...
Czuję się samotna mimo, że ON jest w moim życiu.
I tak to trwa. Mam świadomość, że ciągnę tę relację bez nastawienia na jakiś konkretny cel czy kierunek.
Dziś wspólne mieszkanie z jego synem mnie przeraża... Nie wyobrażam sobie tego. A jednocześnie przy NIM, przy Partnerze czuję się dobrze jak nigdy, zaopiekowana, zadbana, kochana. I moje serce należy do niego...
Albo on albo nikt inny - tak myślę. Jednocześnie nie umiem wziąć na swoje barki jego syna... :( Jednocześnie boję się deklaracji i o nich marzę...