Dziś znowu mnie naszło na "wygadanie się".
Jak już chyba wspominałam, miałam (a może nadal mam?) depresję. Zeszły rok był dla mnie tragiczny... Teraz kiedy wydawało mi się, że wszystko wraca do normy, że ruszę do przodu i osiągnę coś więcej niż przed punktem kulminacyjnym depresji pojawiły się problemy... A ja znów nie umiem sobie z nimi poradzić. Nie jest tak źle jak wtedy, ale nie czuję się najlepiej. Stres to u mnie paraliż, zamknięcie się w sobie, odcięcie od problemu, ignorowanie go, żeby wieczorem uderzył ze zdwojoną siłą. Stres jest przejściowy, potrwa jeszcze z tydzień, ale obecnie najchętniej przeleżałabym w łóżku cały dzień, jem byle co.
Niby wiem w czym problem tkwi - w domu. Babcia i mama opanowały szantaż emocjonalny i zaniżenie mojej samooceny do perfekcji. Ojciec alkoholik. Rodzina "z wyższych sfer" - w domu piekło, na zewnątrz luksus. Wiadomo, powinnam się wynieść z tego domu, odciąć od nich, ale nie potrafię. Marzę o wyprowadzce, o zwiedzaniu świata, o swobodzie, o własnym życiu, ale nie potrafię się zmotywować do czegokolwiek, nawet najmniejszej rzeczy, która by mnie do tego przybliżyła. Boję się dużych zmian, po prostu się boję, nie jestem jeszcze gotowa na drastyczne zmiany. Z drugiej strony - boję się małych zmian, bo mam wrażenie że nic nie dają, że przy małych zmianach nic się w moim życiu nie zmieni, że za 10 lat będę dokładnie w tym samym miejscu co jestem.
Przed wyprowadzką muszę pozamykać kilka spraw w miejscu, w którym jestem... Zajmie mi to w najlepszym wypadku ze 2 lata... Dwa lata życia w tym domu wydają mi się ogromną męczarnią. Z drugiej strony od roku żyję w zawieszniu i nie robię nic żeby to zmienić... Błędne koło. Wóz albo przewóz, tylko jak? Z moim wykształceniem, doświadczeniem i umiejętnościami nie mam co liczyć na pensję wiele większą niż najniższa krajowa. Najniższa krajowa przy moich zobowiązaniach i kosztach utrzymania nie styknie nawet na podstawowe potrzeby, a w domu kuszą "bonusy"... Nie będzie lekcji angielskiego, nie będzie siłowni, nie będzie dokończonych studiów, nie będzie aparatu na zęby, nie będzie podróży (nawet tych po okolicznych miastach)... Niby to ważne nie jest, ale ciężko z tego zrezygnować...
Wiem, że większość z Was powie, że problemy z dupy. Że stara baba, dawno powinna iść na swoje, odciąć się od rodziny, być szczęsliwa, a reszta się ułoży... Ale to się fajnie mówi, jak się stoi z boku, gorzej jak ktoś miał przez lata "ryty beret"...