Przewrotnie zacznę od dywagacji nad drugą częścią tytułu, bo ostatnio interesuje mnie temat zaburzeń odżywiania, które nie są tak do końca jasno sklasyfikowane jako choroba i które ciężko u siebie zauważyć, zdiagnozować i po prostu się do nich przyznać.
W okresie październik'16 - kwiecień'17 miałam sześć cheat day'ów, z których każdy opiewał na mniej więcej 4 000 - 5 000 kcal i zapiski po każdym jadłospisie z takiego dnia brzmiały mniej więcej tak samo: czuję się okropnie, mam fale gorąca i zimna na przemian, boli mnie brzuch i wszystko się w nim przelewa i pulsuje, pocę się jak świnia, zapadam w drzemki i budzę się zlana zimnym potem, prawie umarłam w drodze z pizzerii.
Na szczęście w żadnym przypadku nie pojawiło się ani słowa o wyrzutach sumienia, a to głównie dlatego, że moje cheaty nigdy nie były spontaniczne, zawsze najpierw rozmawiałam z trenerem i to on dawał mi sygnał do popuszczenia pasa. I tutaj kończyłaby się jego kontrola nad sytuacją, i moja trochę też. Bo według niego cheat day to: pozwól sobie na jeden czy dwa wysokokaloryczne posiłki, zjedz hamburgera i lody, zaszalej, wrzuć nawet 2 000 kalorii. A według mnie? W drodze z siłowni do domu zahaczałam o supermarket po podłe batony (w stałym menu były Góralki i Karmelove z Wedla), do tego pączki albo drożdżówki, ewentualnie mrożone dania. Kilka rarytasów pożerałam już w drodze do domu w zastraszającym tempie (pożerania, nie pokonywania tej drogi - dla jasności). Chomikowałam jedzenie przez cały dzień, rzadko zdarzało się, żebym była w stanie zjeść wszystko, co kupiłam, czasami szoku cukrowego dostawałam już po pierwszym posiłku, raz w United Chicken (pod którym stałam 20 minut przed otwarciem, tak nie mogłam się doczekać jedzenia) po małej tortilli złapał mnie okropny atak alergii, raz zdarzyło się obudzić o drugiej nocy na siku i 7days'a z 50 gramami masła orzechowego w ramach dopełnienia dnia obżarstwa.
5 000 kcal dalej nie brzmi tak ekstremalnie jak popularne na YouTube challenge kulturystów idących w dziesiątki tysięcy, ale uwierzcie mi, to była naprawdę kupa chaotycznego jedzenia, zwłaszcza na początku. I teraz pytanie: czy to jeszcze normalne, czy to już kompulsywne objadanie się? Z perspektywy czasu jestem pewna, że bardziej niż z głodem na diecie (bo takowy mi nie doskwierał) miało to związek z nawykami z przeszłości. Bo dla mnie z przeszłości za duża ilość słodyczy i przekąsek nie istniała. I hołdowanie starym nawykom pod przykrywką cheata było najgłupszym, co mogłam zrobić i w efekcie nie dawało wcale oczekiwanej satysfakcji, spowalniało proces odchudzania, i przypominało o tym, jak żałosne było objadanie się tak na co dzień w przeszłości (a więc jakieś pozytywy z tego były).
Od Wielkanocy zmieniłam podejście przez wizytę w domu rodzinnym. Spędzając tydzień na wsi, bez dostępu do sklepów i restauracji, w święta jadłam tylko domowe potrawy w większości z ekologicznych składników, starając się przestrzegać kilku zasad (mięso jadłam tylko z warzywami, nie dopychałam się pieczywem, nie jadłam żadnych kupnych smakołyków, do pieczonych ciast dodawałam połowę porcji cukru, sałatki robiłam tylko z oliwą/jogurtem, jadłam z trzy-czterogodzinnymi odstępami pilnując, żeby non stop nie łazić między lodówką i kanapą, itd.) po trzech dniach jedzenia naprawdę objętościowo dużych porcji czułam się zdecydowanie lepiej, niż po jednym dniu w towarzystwie przetworzonego żarcia. Od tego czasu cheatowałam trzy razy: raz odwiedzając Legal Cakes i Krowarzywa w ramach dwóch kolejnych posiłków, raz jedząc nadprogramowo pączka i pół bajaderki na kolację, i raz ze względu przebywania poza domem o późnej porze zjadając batoniki białkowe zagryzane morwą suszoną, żeby zaspokoić ochotę na słodkie rozbudzoną QuestBarami. Wahania wagi po tych cheatach? Żadne. Samopoczucie? Stabilnie dobre. Wyrzuty sumienia? Brak, za żadnym razem nie przekroczyłam nawet 2 000 kcal w dziennym bilansie. W dodatku ta duma, że umiem się opanować, zadowolić i najeść sensowną dla zdrowego człowieka porcją, zatrzymać w dobrym momencie. I liczę, że tak już mi zostanie.
Czas na obiecane zdjęcia z grubych czasów:
I dla odmiany zdjęcie z dzisiaj, jedno z gatunku tych idiotycznych a'la fit girl, na których biodro wygląda jak oponka po nieudanym photoshopie i tylko proste fugi między kafelkami potwierdzają autentyczność tego kolca biodrowego: