Czasem przychodzi taki dzień, że się po prostu chce coś zrobić. Dodatkowo pare zmiennych pozornie niezależnych i nawet nie wiesz kiedy stawiasz krok naprzód.
Odchudzać nie można się na siłę, to już wiem, tego się nauczyłam przez długie lata prób i błędów. Wiem też, że potrafię dążyć do celu jeśli moja determinacja jest efektem różnych przyczyn i skutków. Tak jest i tym razem. Zastrzyk energii, niby znikąd.
Ale od początku...
Nie mogłam znieść widoku na wadze już od dłuższego czasu, w lustrze pojawiały się sukcesywnie kolejne fałdki, ubrania stawały się coraz bardziej ciasne. Ale dietę jest tak ciężko zacząć a jeszcze ciężej jej później przestrzegać.
Przychodzi jednak taki dzień, jak dziś, że świat umiejętnie sugeruje Ci, że powinnaś ważyć dużo mniej i daje Ci do tego narzędzia. Tak więc zdjęcie, punkt odniesienia - chyba już jestem szersza niż dłuższa, kilka wolnych myśli, nowe ubrania, w których trzeba wyglądać przepięknie, nowy facet (naprawdę w Płocku jest molo?), komunia, wesele przyjaciółki, wakacje, wczasy...i bach! Stało się...MUSZĘ SCHUDNĄĆ!!! Otrząsnęłam się nagle z jakiegoś letargu. Matko, co ja ze sobą zrobiłam...przytyłam 10 kg w rok?! Poważnie?! Sama nie wierzę, że to zaszło aż tak daleko. Znów zrobiłam swojemu ciału krzywdę. Udawałam, że nie widzę, że jest tak źle gromadząc kolejne fałdki na swoim ciele, nadzwyczajny poziom tłuszczolerancji. Teraz już będzie lżej, na duchu i ciele, z każdym dniem, z każdym kilogramem.
Wybiła północ. Brat wchodzi z kebabem. Żart jakiś, mało smaczny tym razem. Dziś nie wygra, już nigdy nie wygra. Zwycięzca może być tylko jeden i to ja zamierzam nim być.
C.D.N. ....