O jacie, jakiego mam niechcieja. Nic mi się nie chce. Ćwiczyć mi się nie chce, chodzić to może nawet i by się chciało, ale pada. Pogoda do dupy więc chce mi sie jeść. Wczoraj na obiad zjadłam zapiekankę makaronową z duużą ilością sera. Ile taki makaron ma kalorii! To niedorzeczne! Zapiekanka nie była duża, ale i tak mam wyrzuta. A mimo to nie chce mi się ćwiczyć. Wczoraj chociaż poszłam na windowscreening i błąkałam się po Galerii Centrum ze dwie godziny. Znalazła super spodnie, ale to inna sprawa...
A dziś? Po przejściu 3 km zaczęło kropić, więc ostatni 2 przystanki podjechałam, a wracać to nie wiem jak będę.
Mam takiego niechcieja, że od dwóch dni nie ugotowałam fasoli. I teraz ona się zmarnuje, bo muszę dziś jeść sałatkę, bo ma termin ważności do soboty. Chyba, że na obiad zjem sałatkę, a na kolację fasolkę...
Ale fasolka to powinna być z bułką tartą na masełku, a to przecież czysty żywy tłuszcz. Ale chyba się skuszę, bo bez tego jest niesmaczna...
Nie mówiąc już o tym, że mam również niechcieja na naukę.
A na weekend mam knedle, które zrobiła babcia. I weź tu człowieku schudnij... W dupie mi przybyło ze 2 cm od ślubu i w udach po centymetrze, mimo, że kilka razy w tygodniu chodzę... W cyckach też ale to pewnie dlatego, że połowa cyklu:P.
Powinnam znów iść na vacu. Nie mam kasy... Może kupię poranny karnet, będzie taniej? I będę chodzić w drodze do pracy?