Budzik-morderca ma dziś inne zlecenie, więc teoretycznie mogłabym pomyziać się w pościeli, gdyby nie oko. Otworzyło się - kurde! - to podstawowy taktyczny błąd sobotni. Wredne czopki i pręciki siatkówki są jak zawsze przeciwko mnie. Już, skubańce, zarejestrowały gacie leżące masłem do góry oraz wykorzystaną i porzuconą skarpetkę. Koniec spania. Kurzowe tygrysy, przeciągając się, wyłażą spod łóżka. Zaraz pożrą wiszące od tygodnia pranie suche jak szynka parmeńska. Wieża Eiffla na biurku grozi zawaleniem, w kamieniu pod prysznicem można robić romańskie płaskorzeźby.
"Dobra, zaraz - mruczę zniecierpliwiona - no, wezmę się, wezmę, grrrr! Chyba najpierw święty rytuał, a potem pospolite krzątactwo, co nie?!". Bosą stopą przyciągam wagę spod umywalki. Ołtarzem są 4 najrówniej położone kafelki. Wymierzam precyzyjnie: półtora centymetra od góry, 2 cm odstępu między piętami, rogi magicznej szybki idealnie umieszczone w zagłębieniach między nasadami obydwu paluchów. Skupienie. Powoli opuszczam wzrok. Co mi pisane: radość czy rozpacz? Wyrocznia bawi się cyferkami. Wreszcie trzykrotne pulsowanie obwieszcza: 68,8 kg. Hurra!!! Czuję się lżejsza o niebo, a nie o 15 kilogramów. Hurrra!!! Chwytam ścierę, "Cillit Bang" i odtańcowuję ekstatyczny taniec ku czci bożka Hausordunga.