"już mnie dosyć nerwów kosztowałaś", "to MÓJ dom i MOJA kuchnia", "nikt cię tu siłą nie trzyma"... i ciągłe ja, ja, ja, ja... a raczej ona, ona, ona....już mam dosyć mojej matki. ona ma mnie za wariatkę, albo próbuje ze mnie wariatkę zrobić... nie dość, że ciągle ma coś przeciw mojemu narzeczonemu, cały czas ma do niego wyrzuty o wszystko, już najbardziej o kasę... ale nawet o to, że np: pobrudził ręcznik, że nie zjadł obiadu i jak jest chory to do lekarza ma iść, i ma jeść śniadanie i wszystkie posiłki, i ma inna kurtkę ubierać, i ma to i ma tamto i stramto... ona miesza mi w głowie i to jest najgorsze... mówi takie różne rzeczy w taki sposób, że nie robię wszystkiego po swojemu tylko tak, jak ona chce... na kurs grafika- to oni mnie wysłali... teraz kurs księgowości, chociaż wiedzą, że jestem noga z matmy i nie znoszę matematyki... robią ze mnie na silę kogoś kim nie chce być... od dawna nie mam pracy... ostatni tydzień spędziłam na roznoszeniu cv byłam w KAŻDYM miejscu, gdzie tylko mogę potrzebować pracownika... i tylko w 2 przypadkach mi powiedzieli, że "może"...a tak nigdzie nie potrzebują nawet w biedronce... każdy patrzył na mnie jak na kosmitę jak pytałam o tę pracę a ja czułam się upokorzona ich wzrokiem... w jedna babka chciała mnie na pół etatu do budki z kebabem i może bym mogła sobie dorobić na budce z lodami jeszcze... tyle, ze to 7zł za godzinę brutto... powiedziałam to ojcu a on już wymyśla coś swojego, żebym się grafiką zajęła... tak, tylko mi kasa potrzebna jest już!!!! zanim powstaną długi, a nie wiem ile miesięcy jeszcze pociągnę... poza tym... ja jestem odtwórcza i to także rodziców wina... kiedy byłam mała i próbowałam coś twórczo robić (bo lubiałam) to mówiono, że ja jestem wariatką a to jest głupie i NIE POTRZEBNE, bo powinno się robić tylko rzeczy potrzebne... i moja kreatywność zniknęła...
Ja od początku chciałam szukać pracy w Zielonej Górze... i szło mi nawet dobrze, już bylam zmotywowana, szczęśliwa, że piszę i rozsyłam te cv... już nawet nawiązalam korespondencje mailową... i co? z własnej głupoty wszystko przepadlo..miałam dobry humor i postanowiłam opowiedzieć o tym rodzicom... I SIĘ ZACZĘŁO... kwękanie, stękanie, że prawie 250zł na dojazdy mi zejdzie, że się NIE BĘDZIE OPŁACAĆ i takie tam... i że MAM szukać pracy na miejscu.. MAM!!!!! MAM??????? też to widzicie? czy jednak niestety udało się mojej matce zrobić ze mnie psychiczną- mnie w tej rodzinie nie bierze się pod uwagę w niczym, moje zdanie jest nie ważne, bo wszyscy z założenia wiedzą, że się mylę i zrobię źle... i co najważniejsze- ich zdaniem robienie czegokolwiek po mojemu jest głupie, na pewno złe i błędne, więc najlepiej tak mnie przekabacić, żebym robiła wszystko to co matka chce w taki sposób w jaki mi każą... dziewczyny, pomocy... ja już nie mogę.... najbardziej jednak cierpię nie ja sama, ale mój związek... mój miś czuje się w tym domu nie tylko obco, ale jak ktoś niepożądany. Płacimy co miesiąc, mieliśmy się dokładać do rachunków- i płacimy 600zł... prawie drugie tyle idzie do banku... nam zostaje 100zł... nie możemy przyjmować w domu gości, bo ONA sobie tego nie życzy. Nie możemy nigdzie wychodzić, bo ona powiedziała, że "póki żyje- na to nie pozwolę" (w mniemaniu, że jak ona nie ma na to czasu to my też nie mamy nigdzie wychodzić i z nikim się przyjaźnić) Tak więc- płacimy tyle, mimo, że mamy tylko około 1100zł to oni chcą cały czas więcej... i nie obchodzi ich, że nie mamy, że ja nie mam pracy... (ostatnio tak jestem traktowana, że wiem, że według niej jestem wariatką i darmozjadem...ona rozwala mi życie...) ona powoli mi zaczyna wyliczać ile jej już zalegam..przecież to paranoja!!! kontynuując wątek mojego misia, to biedak czasem albo nie je nic, albo je tylko chleb z margaryną... nie mamy za co kupić sobie takiego jedzenia jakie nam pasuje, a ona zamiast oszczędzać to kupuje drogie rzeczy, bo do takich jest przyzwyczajona... ona by np: mortadeli do ust nie wzięła a my ją uwielbiamy...tak samo tanie produkty... to dobre jedzenie... ale nie... jak kiełbasa- to za18zł za kilo, a kiełbasę za 8zł kupuje dla psa.... my sami zjedlibyśmy tę tanią kiełbasę i bylibyśmy szczęśliwi a pies dostałby po prostu swoje chrupki, skoro ma je kupione. Jak się umawialiśmy na płacenie im to było zaznaczona kwota jaka idzie na żarcie a jaka na opłaty... w życiu nie jemy produktów za te 400zł jakie idzie (podobno) na jedzenie za nas... wyliczyłam koszt oświetlenia moich kwiatów... to coś ok 20zł miesięcznie... ostatnio te koszty jeszcze spadły, bo igrając z życiem tych biednych roślin- próbuję zmniejszyć koszty... ale ona i tak się czepia- "po co się światło świeci jak świeci słonce i jest dzień?" i przychodzi do naszego pokoju i je gasi a przecież tłumaczyłam i prosiłam, żeby do mojego paludarium się nie zbliżać, bo to rośliny egzotyczne o specyficznych potrzebach i nie lubią ostrej zmiany temperatury i co gorsza wilgotności!... ale cóż... akurat to miała w dupie. Jak parę lat temu wyjeżdżałam do poznania- zostawiłam jej moje piękne rosiczki "tak, będę dbać o nie, nic im nie będzie"- mówiła... zostawiłam instrukcję jak o nie dbać- wystarczyło dolać wody na wysokość 2cm do podstawka, jak tej wody będzie już mało w podstawce, ponieważ woda musi być tam zawsze! rosiczki to rośliny które uwielbiają dużo światła i mnóstwo wody, dlatego muszą cały czas w niej stać. Jak przyjechałam, lecę szczęśliwa do mojej hodowli rosiczek, zadowolona, że już pewnie kwiaty będą i nowe nasiona i będzie można siać i hodowla się powiększy... dobiegam do okna i szok- podstawka pusta, torf wyschnięty na pieprz odstaje od ścianek doniczki... a rośliny zmieniły się w suche badyle... masowa eksterminacja po prostu... w szoku pytam "co się stało?", ona na to się zająknęła i mówi: " ach, przecież ja do pracy chodzę i nie mam na to czasu... nie wiem co się im stało- ja podlewałam."... dopiero jakiś czas później i to nie od niej dowiedziałam się jak to ona dbała o tę hodowlę- doniczka stoi na południowym parapecie- ok, tak miało być, ale jeśli wiadomo, że od południa słońce grzeje cały czas to nie trudno sobie skojarzyć, że skoro ten torf ma być mokry, to w podstawce musi cały czas być minimum 2cm wody... a ona podlewała... tak... jak podstawka wyschła!!!! i potem jeszcze mówiła, że tak to by było za dużo wilgoci i grzyb na ścianach będzie. akurat... wszystko, byle by zlikwidować to, co jej nie pasi... i ma w dupie, że to jest ważne dla kogoś innego....
Wiecie kiedy ostatnio przeczytałam książkę?- rok temu, jak leżałam w szpitalu. Od tego czasu nie miałam ani chwili... bo albo obowiązki narzucone przez nią, albo moje obowiązki, które sama sobie narzucam (np: choćby próba doprowadzenia naszego pokoju do ładu, ale wiem że to niemożliwe, ponieważ nasze wszystkie rzeczy musimy trzymać razem z nami i tak na prawdę nasz pokój to jakiś składzik, albo rupieciarnia...nawet nie mamy kosza na brudną bieliznę, a mama sobie nie życzy, żeby np: bielizna mojego misia była w łazience i była prana w pralce!!!! paranoja!!!) kiedy mam wolny czas, a jest go mało, bo nawet jak go mam, to zaraz ktoś ode mnie coś chce- mam gdzieś iść, coś zrobić i to już, teraz... a to, ze jestem zajęta to nic nie znaczy, bo to, co ja robię nie jest ważne- to jest głupie i niepotrzebne...tak więc w tym maleńkim czasie wolnym robię może ciut przyjemniejsze rzeczy, ale nadal nie takie, które nie przynoszą korzyści (czyli jak np: czytanie książki, np: Kossakowskiej) obecnie na przykład: kleję terrarium dla gekona, bo biedactwu jest za zimno i to nie są warunki dla niego... tak więc muszę mu zrobić to terrarium, żeby normalnie mógł żyć. Prócz tego dbam o swoją hodowlę roślin owadożernych. Ostatnio mało mam na to czasu i już widzę, że odbija się to na roślinach... One nie są trudne w hodowli, jeśli wkłada się w nią serce. Te kwiaty to chyba cały mój majątek :( czasem nawet udaje się jakiegoś sprzedać... albo zamienić się na nowy gatunek... i najważniejsze... wciąż próbuje uczyć się greki antycznej... ale to trudne... muszę się ukrywać jak jakaś nastolatka pijąca piwo w krzakach... jeśli uczę się tak, że ktoś to widzi- zaraz słyszę, że po co to robię- przecież to strata czasu, bo na tym nie zarobię i już lepiej bym się nauczyła jakiegoś normalnego języka...i oczywiście wychodzę na wariatkę, albo jakąś niezrównoważoną bo uczę się greki, bo mam taką pasję, że chcę poznać początki naszej kultury,nasze dziedzictwo... pisma Platona (oj dosłownie kocham ucztę i alegorie jaskini... ), Plutarch, Euklides, Anaksagoras z Klazomenai...ach... to mój klimat i nikt mi tego nie odbierze. I nauczę się w końcu tego języka, potem koine i będę mogła czytać Pismo w oryginale, a nie to zniekształcone, w które każą nam wierzyć, że np: akurat z "tego" przekładu korzystajcie, bo tamten inny jest zły. One wszystkie są złe! Tłumaczono je na potrzeby epoki, zgodnie z wyznawanymi przekonaniami i zarządzeniami papieży a nie dosłownie- tak jak powinny być tłumaczone! dlatego sama będę czytać oryginał i sama sobie przetłumaczę.... to nie wszystko, co chciałam napisać, ale ten wpis jest już za długi. i tak pewnie nikt go nie przeczyta, ale chociaż się "wygadałam"
(nie mam siły edytować tego tekstu, więc przepraszam, za nieczytelny układ tekstu. Jeśli ktoś przez to przebrnie to dzięki:)