- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
-
© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
15 kwietnia 2016, 14:43
W zeszłym roku poznałam przez internet chłopaka [P], z którym zaczęłam się spotykać, pomimo tego, że dosłownie od początku wiedziałam, że nie jest dla mnie. Był ode mnie tak zupełnie inny, że zwyczajnie nie miałam z nim o czym rozmawiać. No ale zabiegał. Zabiegał bardzo, co na początku mi przeszkadzało, bo przecież najlepiej jak chłopak jest bad boyem, do którego się wzdycha. No ale z braku laku zaczęłam się chyba zmuszać [?] i nie wiem kiedy zaangażowałam się w tę znajomość.
Nie była wymarzona, ale wydawało mi się, że może ta cała miłość jest przereklamowana i powinnam brać, co mi los dał. Wyglądało to mniej więcej tak, że jak się z nim widziałam, to fajnie było być przytulaną, fajnie całowaną, ale zawsze miałam w głębi serca jakieś ale, coś było nie tak, co w sobie zagłuszałam, bo przecież tak fajnie mieć chłopaka. Tak fajnie jest mieć do kogo napisać, do kogo się przytulić. Powiedzieć "mam chłopaka". Do czasu, kiedy nagle z jego strony zaczęło się psuć. Przestał tyle pisać, zabiegać. Wtedy oczywiście czarna rozpacz, ale nie przeszkodziło mi to przeżyć z nim swojego pierwszego razu. Po jakimś niedługim czasie on stwierdził, że jednak zbyt bardzo się od siebie różnimy i on się teraz musi zająć studiami.
Bolało, ale pomimo płaczu i tak gdzieś w głębi czułam ulgę, bo przecież nigdy nie było tak, jak sobie to wymarzyłam. Mieliśmy jakiś przelotny kontakt, ale później w pracy poznałam innego faceta. Był świetny, porównując do P. pasował do mnie w 100%. Czułam się przy nim wspaniale, ale skończyło się szybciej niż zaczęło, nie spałam z nim. Bolało chyba bardziej, nie wiem. Dosłownie dzień po tym napisał do mnie P. Rozmowa się jakoś potoczyła, dowiedziałam się, że żałuje tego co się stało, że myślał, że mnie kocha, że nie wyobrażał sobie życia beze mnie. A potem pisał coraz częściej. A ja, porzucona i chyba zaatakowana przez zimową depresję, stwierdziłam, że spróbuję jeszcze raz. I tak to trwało do zeszłego tygodnia. Kiedy po 3 miesiącach się ocknęłam i zauważyłam jaka jestem nieszczęśliwa. Że leżę czy siedzę obok niego, a on gada i ja kompletnie nie wiem o czym. Że nie mogę z nim potańczyć, bo on nie lubi. Śpiewać głupich piosenek, oglądać tych samych filmów czy śmiać z tych samych żartów. Mogłam tylko się przytulić, chodzić czasem za rękę i mieć spokój ducha, że kogoś przynajmniej mam. Jego nie obchodziło moje zdanie, to co ja bym chciała robić, nie słuchał mnie. Gadał tylko o swoich studiach i zainteresowaniach. Zachowywał się tak w stosunku do wszystkich, nawet jego znajomi się mnie pytali jak ja to wytrzymuję.
Sama bym się do tego chyba nie zmusiła, ale przyjaciółka cały czas mnie jakoś próbowała nakierować na to, że chyba naprawdę nie widzę jak przy nim gasnę. I któregoś wieczoru, trochę zalana łzami powiedziałam, że to koniec, a on nawet nie oponował. Bo byłam w sumie chyba tylko mało ważnym dodatkiem do jego życia. Pomimo tego, że na początku byłam pewna, że się zmienił, że teraz będzie inaczej.
Wiem, że kompletnie do siebie nie pasujemy, on nawet o mnie już nie walczy. Na prawie wszystkich spotkaniach z nim czułam się źle, a i tak cholernie tęsknię, płaczę codziennie, nie potrafię o niczym innym myśleć i cały czas mnie to dołuje.
Bo całe swoje życie poświęcam związkowi, nawet takiemu, w którym od początku nie widzę przyszłości. Ten mój związek z P. często przyrównuję w głowie do moich rodziców. Moja mama jest taka sama, tylko ona wnosi miłość do tego małżeństwa. Ale czy przez takie wychowanie i mnie to czeka? Że będę brała co popadnie, byle tylko mieć jakąś ta iluzję ciepła i świadomość posiadania chłopaka?
Nie wiem, może dramatyzuję, ale strasznie wkurza mnie fakt, że jestem w zupełności pewna, że nie powinnam z nim być, bo czułabym się tylko gorzej, a i tak nie mogę myśleć o niczym innym. Boję się, że już zawsze będę tak wybierać. Teraz jeszcze jest nie najgorzej, bo sama podjęłam w końcu decyzję o rozstaniu, ale boję się, że będzie tylko gorzej, że będę się upokarzać, żeby kogoś nie stracić.
Dlatego po tych gigantycznych wypocinach pytam Was, bardziej doświadczonych życiowo - jak nauczyć się być samą? Bo wiem, że jeśli się tego nie nauczę, nawet z najlepszym facetem pod słońcem mi nie wyjdzie. Bo zawsze będę ZA BARDZO zaangażowana.
Jak zacząć żyć własnym życiem? Czytać, oglądać filmy, podróżować, rozwijać pasje (bo obecnie nie mam żadnych)... Wiem, że powinnam ogarnąć dupę i po prostu to zrobić, ale to moje podejście do życia mnie po prostu przygniata do łóżka, a teraz to już w ogóle.
I dlatego pytam o rady.
Pozdrawiam i ślę uściski!
15 kwietnia 2016, 15:55
Na poczatek to najlepiej nauczyc sie kochac sama siebie. Np. zaloz sobie Ksiege Pozytywnych Aspektow swojej osoby. Co to znaczy: wez bardzo £adny zeszyt i na ok£adce napisz KSIEGA POZYTYWNYCH ASPEKTOW IKENII, wpisuj wszystko co lubisz u siebie. Wszystko co udalo Ci sie osiagnac. Komplementy usyszane od ludzi. Tylko i wylacznie rzeczy na plus. Przestan siebie krytykowac. Potkniecia traktuj jako kolejny etap na drodze do Twojego sukcesu.
Potem juz jest £atwiej