- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
-
© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
2 kwietnia 2015, 08:35
Będzie długo, ale problem nie jest prosty, bardzo proszę o możliwe dobrnięcie do końca. To dla mnie ważne.
Mam 24 lata. Jestem jedynaczką. Niestety rodzice nie mogli mieć więcej dzieci. Jako małe dziecko bardzo dużo chorowałam. Byłam sztandarowym przykładem wychuchanego, trzymanego pod kloszem dziecka. Kiedy moi rówieśnicy biegali ja słyszałam "nie spoć się, siedź w domu". W ten sposób czytałam książki. Na lata podstawówki i gimnazjum zostałam kujonem. Najlepsze świadectwa, najwięcej nagród, na wywiadówkach moje nazwisko było wymieniane w gronie najlepszych. Ale jak to kujon, mało przyjaciół miałam. Do tego gruby kujon. Od rodziców zero pochwał. Do tego udzielałam się w wielu organizacjach, grałam w orkiestrach, malowałam. Nastolatka multilevel. Słyszałam "teraz ludziom pomagasz a w domu mi nikt nie ma co pomóc, na starość oddasz nas do domu starości".
W liceum byłam w matfizie. Ciężka klasa. Do tego wpadłam w bulimię, pedagog chciała mnie skierować do szpitala. Zaczęłam wagarować, ale siedząc w domu. Moja mama nic nie zauważyła. Ale w organizacjach działałam dalej. I znowu nieprzyjemne rzeczy " nie uczysz się tylko latasz po jakichś szpitalach, orkiestrach" etc. Oczywiście nie piłam, nie paliłam. Kiedy były skargi od nauczycieli rodzice wierzyli im , a nie mnie. Nie słuchali moich wersji. Zamknęłam się w swoim świecie i tak żyłam. Nie dało się dojść do porozumienia. W wyborze studiów nikt mi nie pomógł. Mama mówiła "po co ci studia, znajdziesz mężczyzne, wyjdziesz za mąż, urodzisz dzieci i będziesz siedzieć w domu". Rodzice są po zawodówkach, ale nie są głupi. Wybudowali dom za własne pieniądze, utrzymują go, jest ładny i zadbany. Radzą sobie bez kredytów - czasem jestem zaskoczona i za to ich podziwiam. Ale jak zwykle mój wybór "ratownictwo medyczne", który u innych budził podziw, u mamy wywoływał lawinę "po co ci to, to nie zawód dla kobiety, za ciężki". Znowu byłam najlepsza na roku. Oczywiście dla mojej mamy to nic nie znaczyło. Na studia oczywiście się wyprowadziłam z domu, ale dla mojej mamy jeździłam na każdy weekend do domu. Po pierwszym roku dziennych przeszłam na zaoczne i poszłam do pracy (przeprowadziłam się do innego miasta). Dostałam się na stanowisko asystentki biura zarządu. Wynajmowałam pokój, opłacałam studia, radziłam sobie. Potem płynnie przeszłam na takie samo stanowisko w innej firmie. Potem zajęłam się dofinansowaniami. Zrezygnowałam z pracy, złożyłam dokumenty w UP i dostałam dotację na własną działalność. Oczywiście wszystko zrobiłam sama. Dla przykładu mój ponad 30 letni kuzyn pisał taki wniosek przez biuro, na zakład mechaniczny, a w rozliczaniu faktur wyręczył go jego ojciec, który za wszystkim jeździł. Sprawy zusów, telefonu służbowego, internetu, faktur, rozliczenia dotacji, poręczeń ogarnęłam sama. Między czasie kończyłam studia. Po ich zakończeniu od razu podjęłam studia podyplomowe - Zarządzanie BHP i tylko na to wzięłam od mamy pieniądze - 4200 zł.
Generalnie odkąd podjęłam pracę utrzymywałam się sama. Rodzice dorzucali mi po 100 zł w prezencie jak przyjeżdżałam do domu, mama starała mi się podrzucić wszystkim znane "słoiki", czasem kiedy auto mi się psuło to tata, który jest mechanikiem nie brał ode mnie pieniędzy na części. Ale to wszystko, wydaje mi się, że to taka nie za duża pomoc, a i bez tego dałabym sobie radę.
Po roku prowadzenia działalności prawie dostałam dyplom na studiach - złożyłam dokumenty do dużej korporacji gdzie było wymagane wykształcenie medyczne. Po 4 rozmowach kwalifikacyjnych - przyjęli mnie. Dodatkowo dalej prowadziłam przez kolejny rok działalność. Bardzo to przeżywałam. Przepracowałam tu ponad 1,5 roku i właśnie złożyłam wypowiedzenie. Osiągnęłam wszystko, co z poziomu mojego stanowiska mogłam. Ale mama wyrzuca mi, że się zwalniam, że mam etat, że zarabiam na tym etacie 2500 zł na czysto, że zajdę w ciąże i nie będę miała macierzyńskiego i takie tam. A zwalniam się również dlatego że przeprowadzam się z narzeczonym do Wrocławia. I postanowiłam, że skupię się na rozwijaniu swojego biznesu.
I sedno. Dla mamy zawsze wszystko jest złe. Nie mogę robić nic nowego, wypomina mi ciągłe zmiany stanowisk, mimo, że niejedna dziewczyna mogłaby o nich pomarzyć. Kiedy rozsyłam CV dostaję dużo telefonów. Mam ambicje, chcę jeszcze więcej. A ona nigdy mnie nie wspiera. Nigdy nie trzyma kciuków tylko czarne barwy. Zawsze byłam samodzielna, a ona nigdy nie potrafiła powiedzieć "fajny z ciebie człowiek, dobrze, że mierzysz wysoko".
Kiedyś byłam twarde, a teraz coraz częściej pozwalam sobie na słabość, często potrafię się rozpłakać. Tłumaczyłam, kłóciłam się z nią. Ona nigdy mnie nie zrozumie. To dobra kobieta, pracowita, sporo choruje, ale zaciska zęby i brnie do przodu. Ni jest zgorzkniała, ale tak zwyczajnie, chciałabym usłyszeć "fajna babka z ciebie córcia".
Czy jest szansa, że kiedyś to usłyszę?
Przepraszam... musiałam się wypisać - wczoraj właśnie kolejna ciężka artyleria. Że po co mi były te jedne studia, albo to zarządzanie, że i tak z tym nic nie robię, że to kolejny świstek. A ona nie rozumie, że to moja pasja, że lubię się uczyć i wiedzieć. Że nie muszę od razu wykonywać zawodu, który mam na papierze, bo cenię sobie z tego wiedzę. Ale ona sobie nie da wytłumaczyć. Wiem, że to co mam to nie jest jakiś kosmos. Niektóre dziewczyny w tym wieku mają dużo, dużo więcej. Ale jest gro, które dopiero kończą studia i nie wiedzą co dalej. Po prostu chciałabym, żeby doceniła, że nie jestem taka zła....
Edytowany przez FitnessGirlToday 2 kwietnia 2015, 08:42
2 kwietnia 2015, 12:08
Arfromdee Podziwiam Cię:) Często podczytuję pamiętnik bądź Twoje komentarze i jesteś na prawdę równą babką. Ale nie wiem czy jestem aż tak silna jak Ty. Po tych wszystkich bojach chyba skrzydła opadły mi na tyle, że "usiadłam na dupie".
2 kwietnia 2015, 12:14
Znam to aż za dobrze. Nigdy dobrego słowa od matki, zawsze wszystko źle, a jak tylko mam swoje zdanie inne od jej to słyszę "ja tyle dla was poświęciłam i to co z tego mam, takie niewdzięczne dzieci" i krzyk albo płacz. Całe życie słyszę o jej poświęceniu dla nas (nie za bardzo kumam szczerze mówiąc, nikt jej przecież nie zmuszał, chciała dzieci, żadnej kariery nie przerwała, nie zrezygnowała z wielkich marzeń - niemniej jednak całe jej życie to rzekome poświęcenie dla nas, za które to powinnismy być jej dozgonnie wdzięczni i bez mrugnięcia okiem robić co ona chce.
Ojciec też nigdy nie mówił, że jest dumny, zawsze wysoko stawiał poprzeczkę, ale jednocześnie jakoś potrafił dać mi do zrozumienia, że szanuje mnie jako człowieka, że wierzy we mnie, kiedy dorosłam, to potrafił przyznać, że coś zrobił źle. A moja mam nigdy nic nie robi źle - to my wszystko źle interpretujemy, mamy złe intencje, uważamy, że on jest zła (według niej, ja myślę, że ona jest po prostu ieszczęśliwa).
Do tego zawsze wini mnie za to, że lepiej dogaduję się z ojcem (mamy podobne charaktery i się po prostu lubimy). Ich małżeństwo nie jest najlepsze (choć pewnie bardzo typowe), więc skoro ja lubię ojca tzn. że nie lubię jej. Całe życie żyję z poczuciem winy - za to, że jestem niewdzięczną córką, że kocham własnego ojca, że przeze mnie zmarnowała sobie życie. Fajnie byłoby umiec spojrzeć na to logicznie i bez uczuć, moje rodzeństwo tak potrafi, ja jednak zawsze biorę to bardzo do siebie. W końcu to moja matka.
Wyprowadziłam się za granicę, tęsknię za domem, ale za każdym razem jak tam jadę to znowu muszę się nasłuchać jej wymyślonych historii i krzyków. Odechciewa się jeździć.
Pewnie, do wszystkiego doszłam sama, niby mam wiele powodów aby być z siebie dumna. Ale skoro moja własna matka ma o mnie tak niską opinię, to chyba zczegos to musi wynikać? Mam niskie poczucie własnej wartości, epizody depresji, mam problemy z nawiązywanie kontaktów z innymi, zawsze zakładam, że nikt mnie nie lubi, że nie jestem warta uczuć czy zaineresowaia. Nawet fantastyczny partner i bardzo udane małżeństwo mnie z tego nie wyleczyło.
Nie wierzę, że kiedykolwiek usłyszę od niej dobre słowo bo to oznaczałoby, ze musiałaby przyznać, że jakieś jej zachowanie było złe, a to jest nierealne.
Chciałabym się tylko nauczyć z tym żyć, pokochać siebie za to jaka jestem, wyciągnąć więcej z miłości, którą otrzymałam od ojca i uwolnić się od toksycznych uczuć mojej matki (która z pewnością nas kocha, na swój sposób, tylko czerpie dziwną przyjemność z dokopywania nam i sprawiania że czujemy się źle)
2 kwietnia 2015, 12:46
Mój znajomy miał bardzo podobnie, w życiu nie usłyszał od rodziców niczego miłego, mimo że jest jednym z najbardziej ogarniętych ludzi na roku, wygrywał międzynarodowe konkursy etc. Zawsze najwyższą formą uznania było "no dobrze, dobrze, ale... do czego ci się to przyda". I niestety tak jak w przypadku Arfromdee zadziałała dopiero terapia szokowa i powiedzenie rodzicom, że tak się nie da funkcjonować, bo to skrajnie destrukcyjnie działa na psychikę. Znaczy nie znam wszystkich szczegółów, więc nie wiem co dokładnie im powiedział, ale coś w tym stylu i od tego czasu jest dużo normalniej.
ooooooooooooooooooooooooooooooo jakbym swoich słyszała.... "no cieszę się, cieszę, ale....."
CZEMU RODZICE, KTÓRZY KOCHAJĄ SWOJE DZIECI TAK BARDZO JE KRZYWDZĄ?!
2 kwietnia 2015, 12:57
ooooooooooooooooooooooooooooooo jakbym swoich słyszała.... "no cieszę się, cieszę, ale....." CZEMU RODZICE, KTÓRZY KOCHAJĄ SWOJE DZIECI TAK BARDZO JE KRZYWDZĄ?!Mój znajomy miał bardzo podobnie, w życiu nie usłyszał od rodziców niczego miłego, mimo że jest jednym z najbardziej ogarniętych ludzi na roku, wygrywał międzynarodowe konkursy etc. Zawsze najwyższą formą uznania było "no dobrze, dobrze, ale... do czego ci się to przyda". I niestety tak jak w przypadku Arfromdee zadziałała dopiero terapia szokowa i powiedzenie rodzicom, że tak się nie da funkcjonować, bo to skrajnie destrukcyjnie działa na psychikę. Znaczy nie znam wszystkich szczegółów, więc nie wiem co dokładnie im powiedział, ale coś w tym stylu i od tego czasu jest dużo normalniej.
2 kwietnia 2015, 13:02
wiesz, takze z wlasnego doswiadczenia widze, ze rodzicow czasem najlepiej trzymac na dystans. i isc wlasna sciezka. Czesto im/jej sie to nie spodba, beda krytykowac. przejdzie im, kiedy po jakims czasie zobacza, ze jestes szczesliwa. Takze szczesliwa sama ze soba.
Moi rodzice odpuscili dopiero, jak wyszlam za maz (!), widza, ze jakos sobie radze, mamy mieszkanie, etc. Teraz role sie zmienily. Teraz to ona pyta mnie czasem o rade i czesto dzwoni, by ponarzekac na swoje zycie i zmarnowane szansy oraz brak odwagi, ktora podziwia u mnie (!).
Trzymaj sie i przede wszytskim DBAJ O SIEBIE sama.
2 kwietnia 2015, 13:04
ooooooooooooooooooooooooooooooo jakbym swoich słyszała.... "no cieszę się, cieszę, ale....." CZEMU RODZICE, KTÓRZY KOCHAJĄ SWOJE DZIECI TAK BARDZO JE KRZYWDZĄ?!Mój znajomy miał bardzo podobnie, w życiu nie usłyszał od rodziców niczego miłego, mimo że jest jednym z najbardziej ogarniętych ludzi na roku, wygrywał międzynarodowe konkursy etc. Zawsze najwyższą formą uznania było "no dobrze, dobrze, ale... do czego ci się to przyda". I niestety tak jak w przypadku Arfromdee zadziałała dopiero terapia szokowa i powiedzenie rodzicom, że tak się nie da funkcjonować, bo to skrajnie destrukcyjnie działa na psychikę. Znaczy nie znam wszystkich szczegółów, więc nie wiem co dokładnie im powiedział, ale coś w tym stylu i od tego czasu jest dużo normalniej.
Myślę, że paradoksalnie właśnie dlatego, że je kochają, tylko zupełnie nie umieją tej miłości okazać. Reakcja w stylu "jesteśmy z ciebie dumni, gratulujemy i mamy nadzieję, że to ci pomoże osiągać dalsze sukcesy" ściera się z innymi - z tym, że ma się problemy w okazywaniu uczuć (nie każdy jest wylewny przecież), że zwyczajnie się martwi czy dziecko sobie poradzi (bo jak się ma dużo obowiązków to lepiej się nie potykać po drodze, bo jak ten cały ciężar na człowieka spadnie to się ciężko z kolan potem podnieść), że przenosi się świadomie lub nie na drugą osobę własne problemy (właśnie ten strach przed upadkiem, nie każdy potrafi zmieniać pracę co pół roku, niektórzy potrzebują większej stabilizacji - nawet kosztem niższych zarobków), albo po prostu inny sposób myślenia (tu bierz poprawkę, że kiedyś życie wyglądało tak, że pisało się maturę, ci lepsi kończyli studia, szło się do pracy i najczęściej siedziało przy jednym biurku z Asią i Kasią po 20 lat - upraszam oczywiście, ale jednak taki schemat był bardziej utrwalony niż podróżowanie, robienie pięciu dyplomów dla własnej satysfakcji i częsta zmiana stanowisk) i być może powiela się to czego się samemu doświadczyło. Przypuszczalnie rodzice sobie w ogóle nie zdają sprawy z tego "ścierania", jeżeli nawet podświadomie wiedzą, że tak robią to starają się to uczucie niepokoju w sobie zabić, bo przyznanie się do tego głośno oznaczałoby przyznanie się do tego, że (nieświadomie, ale jednak) krzywdzili własne dziecko - pewnie dlatego tata Arfomdee na początku zareagował agresją, taka walka z samym sobą przed przyznaniem się do tego "najgorszego". No ale ewidentnie to jednak jest miłość, tylko tragicznie okazywana właśnie i bardzo, bardzo właśnie destrukcyjna. Znaczy nie wiem, to moja hipoteza, ostrzegam, że mam tendencję do nadinterpretowania cudzych zachowań ;)
Edytowany przez Wilena 2 kwietnia 2015, 13:06
2 kwietnia 2015, 13:11
Myślę, że paradoksalnie właśnie dlatego, że je kochają, tylko zupełnie nie umieją tej miłości okazać. Reakcja w stylu "jesteśmy z ciebie dumni, gratulujemy i mamy nadzieję, że to ci pomoże osiągać dalsze sukcesy" ściera się z innymi - z tym, że ma się problemy w okazywaniu uczuć (nie każdy jest wylewny przecież), że zwyczajnie się martwi czy dziecko sobie poradzi (bo jak się ma dużo obowiązków to lepiej się nie potykać po drodze, bo jak ten cały ciężar na człowieka spadnie to się ciężko z kolan potem podnieść), że przenosi się świadomie lub nie na drugą osobę własne problemy (właśnie ten strach przed upadkiem, nie każdy potrafi zmieniać pracę co pół roku, niektórzy potrzebują większej stabilizacji - nawet kosztem niższych zarobków), albo po prostu inny sposób myślenia (tu bierz poprawkę, że kiedyś życie wyglądało tak, że pisało się maturę, ci lepsi kończyli studia, szło się do pracy i najczęściej siedziało przy jednym biurku z Asią i Kasią po 20 lat - upraszam oczywiście, ale jednak taki schemat był bardziej utrwalony niż podróżowanie, robienie pięciu dyplomów dla własnej satysfakcji i częsta zmiana stanowisk) i być może powiela się to czego się samemu doświadczyło. Przypuszczalnie rodzice sobie w ogóle nie zdają sprawy z tego "ścierania", jeżeli nawet podświadomie wiedzą, że tak robią to starają się to uczucie niepokoju w sobie zabić, bo przyznanie się do tego głośno oznaczałoby przyznanie się do tego, że (nieświadomie, ale jednak) krzywdzili własne dziecko - pewnie dlatego tata Arfomdee na początku zareagował agresją, taka walka z samym sobą przed przyznaniem się do tego "najgorszego". No ale ewidentnie to jednak jest miłość, tylko tragicznie okazywana właśnie i bardzo, bardzo właśnie destrukcyjna. Znaczy nie wiem, to moja hipoteza, ostrzegam, że mam tendencję do nadinterpretowania cudzych zachowań ;)ooooooooooooooooooooooooooooooo jakbym swoich słyszała.... "no cieszę się, cieszę, ale....." CZEMU RODZICE, KTÓRZY KOCHAJĄ SWOJE DZIECI TAK BARDZO JE KRZYWDZĄ?!Mój znajomy miał bardzo podobnie, w życiu nie usłyszał od rodziców niczego miłego, mimo że jest jednym z najbardziej ogarniętych ludzi na roku, wygrywał międzynarodowe konkursy etc. Zawsze najwyższą formą uznania było "no dobrze, dobrze, ale... do czego ci się to przyda". I niestety tak jak w przypadku Arfromdee zadziałała dopiero terapia szokowa i powiedzenie rodzicom, że tak się nie da funkcjonować, bo to skrajnie destrukcyjnie działa na psychikę. Znaczy nie znam wszystkich szczegółów, więc nie wiem co dokładnie im powiedział, ale coś w tym stylu i od tego czasu jest dużo normalniej.
Edytowany przez 2 kwietnia 2015, 13:16