rozmawialam z nim wczoraj o tym jak wrocil z pracy ( czekalam u niego) i skonczylo sie mega awanturą....
poruyszylam temat ze mi przykro ze powiedzial ze dlatego ze moge u niego mieszkac i ze on oferuje mi takie dobre warunki mieszkaniowe mam placic wiecej bo nie jestem jego lokatrką tylko dziewczyną....na co on ze jemu chodzilo o to ze mialabym placic wiecej bo rzeczy w domu sie zuzywaja i trzeba kupowac nowe i dlatego mialabym mu w ten sposob sie do tego dokladac.....na co ja mu powiedzialam ze ja wole zebysmy skladali sie po pol jak bedziemy cos kupowac do domu typu posciel itd bo co by było jak ja bym sama chciala kupic cos do domu np. lampe? bo to chyba normalne ze jak bede tam mieszkac to tez bede chciala urzadzac to mieszkanie jakos zeby dobrze sie w nim czuc....na co on ze nie wiedzial, ze bede chciala cos do domu kupowac..dziwne ze nie wiedzial:( dla mnie to bylo oczywiste....
co do tych 100 zł ktore mu przelewam..powiedzialam mu ze wiem ze sie na to umawialismy ale teraz po czasie wydaje mi sie to strasznie dziwne ze mu place za to ze moge tam byc na co on ze przeciez nie place za to ze moge tam byc tylko za jedzenie bo jestem u niego zawsze z pol tygodnia i dla niego to jest normalne ze sie dokladam...
co do tego ze musialabym sie wyprowadzic jak strace prace - powiedzialam ze mi przykro ze on tylko na to przytaknal jak ja cos takiego chlapnelam ( troche w zartach ) bo zle sie z tym czuje ze musialabym sie wyprowadzac bo nie bede sie czula bezpiecznie...na co on powiedzial ze powinno swoje poczucie bezpieczenstwa uzalezniac od siebie samej a nie od innych osob ( bo on tak robi...) czyli np. odkladac sobie pieniadze na taka ewentualnosc ....na co ja powiedzialam ze mowie bardziej o sytuacji kiedy rzeczywiscie strace prace i nie bede miec tych pieniedzy ( nie bede miec po prostu oszczednosci nie wazne z jakiej przyczyny ) to powiedzial ze normalne zeby mnie nie wyrzucil ( i zdziwil sie ze w ogole tak pomyslalam) i ze nic by sie nie stalo jakbym nie miala przez miesiac pieniedzy....ale nie chcialby zeby taka sytuacja sie ciagnela przez 3 miesiace czy pol roku - powiedzial ze nie chce sie tu teraz deklarowac ze on mnie bedzie utrzymywal bo nie chce zebym sie poczula totalnie na luzie ze moge sobie rzucac prace bez zadnych konsekwencji ( a mi to przeciez w ogole nie o to chcodzilo....jestem odpowiedzialna i nie rzucalabym tak sobie po prostu pracy, mialam na mysli sytuacje gdy mnie po prostu zwolnią....na co on ze jakbym widzial ze sie staram szukac to na poczatku nie byloby problemy ale nie chcialby zeby to trwalo w nieskonczonosc bo nie jestesmy malzentwem zeby mnie utrzymywal......
na koniec dodal ze jestesmy przeciez w zwiazku a nie malzenstwie i on to wszystko traktuje co sie u nas dzieje jak partnerstwo.....
a na koniec uslyszalam ze zalezy mi tylko na jego kasie i mieszkaniu....( tak odebral rozmowe o wsparciu gdybym prace stracila)
potem dodal ze mu przykro, bo pewnie jakby tyle nie zarabial i nie mial tego mieszkania to zadal mi pytanie czy wtedy bym go prosila o poczucie bezpieczenstwa na wypadek kryzysu u mnie?
.....................................
nie rozumie ze nie chodzilo mi ozwyczajne wsparcie niezaleznie od tego ile zarabia....po prostu o zwykle wsparcie i nie zostawienie mnie w potrzebie...
na koniec jeszcze zapytal czy jakby on stracil prace i potrzebowal pomocy to ciekawe kto jemu by pomogl? powiedzialam mu ze tak go kocham ze moglabym mu nawet cala pensje oddawac ( to normalne ze w kryzysie ludzie tak robią...pomagają...) na co on " yhym jasne...juz to widze jakbys pomagala mi kredyt splacac"
jeszcze powiedzial ze wystarczyloby ze bym mu zaufala ze mnie nie wyrzuci....a ja tego nie zrobilam
bo gdyby jego ktos tak wyrzucil w takiej sytuacji to on by sie nawet cieszyl ze tak sie stalo, bo znaczyloby ze nie warto z taka osoba byc...
juz nie wiem co mam o tym wszystkim myslec......jest mi zle i czuje sie zagubiona....:(