Udało mi się wyjść z toksycznego związku - byliśmy z R. jakieś 2 lata razem.
R. brał narkotyki. Na początku myślałam, że to tylko marihuana, ale potem znalazłam u niego gorsze rzeczy. Dla mnie był miły i kochany, ale od rana pił i co godzinę palił marihuanę z takiej ogromnej fajki wodnej, i oczywiście wmawiał mi, że robi to z własnego wyboru. A od święta palili z kumplami haszysz albo jakieś dopalacze, dziwactwa, np. zbierali w lesie muchomory, suszyli skórki i to palili... A i tabletki jakieś widziałam - nie chciał powiedzieć, co to jest.
Był strasznie wychudzony i słaby, nic nie jadł. Czasem robiłam mu coś do jedzenia, to zjadł to z grzeczności a potem mówił, że to jakieś dziwne było i zaraz zwymiotuje... Czułam się wtedy beznadziejna.
Seks z nim wyglądał tak, że on leżał na plecach, a ja starałam się najpierw o to żeby miał erekcję, a potem żeby miał orgazm. Masa stresu. A on i tak był jakby poza, bo miał jakiś odlot.
Mojej muzyki nie mogliśmy słuchać, bo jest smutna i źle się przy niej pali (folk smutny, klasyka smutna, rock smutny, wszystko smutne oprócz tego, czego on słucha, czyli darcia japy i walenia w perkusję).
Miarka się przebrała, jak R. powiedział, że kochać kogoś to to samo co potrzebować. I że jestem mu potrzebna, bo jestem taką jego kotwicą, która trzyma go na ziemi. I beze mnie by się zaćpał na śmierć. Uznałam, że 1. jestem kobietą, a nie kotwicą, 2. nie mam już siły utrzymywać go przy życiu. Jak chce zdychać, niech sobie zdycha, bo przez 2 lata nie pozwolił sobie pomóc. Nie wiem gdzie teraz jest i co robi. Nie obchodzi mnie to.
A teraz jestem z A. i widzę wyraźnie, że jak ktoś KOCHA, to nie tylko potrzebuje, ale też daje coś z siebie.
NIGDY PRZENIGDY żadnych więcej związków z ćpunami!!!