Tak, pewnie było już mnóstwo tego typu tematów, ale śmiem podejrzewać, że nie jestem sama ze swoim problemem. Jak kogoś przynudzam, niech nie czyta, jest mi trudno to pisać, bo w sumie nie lubię wywalać swoich smutków i kłopotów przed ludźmi i zwykle udaję przed całym światem, że wszystko jest bosko.
Otóż nie umiem sobie poradzić ze stresem, smutkiem. Zdarza mi się czuć wewnętrzne napięcie (z reguły wiem, czym jest spowodowane), często na zdrowy rozum dobrze wiem, że nie powinnam się przejmować, że powinnam dać sobie na wstrzymanie/machnąć ręką/wyluzować.
No, ale głowa jedno, a uczucia drugie. i ten swój smuteczek/ żal/ stres/napięcie/bezsilność zajadam.
Właściwie to jest jedyną przyczyną, dlaczego wciąż jestem na diecie (zbilansowanej, nie odmawiam sobie, ale też nie jem byle czego, 1200-1500kcal, ćwiczenia kilka razy w tygodniu, jem to, co mi smakuje, raczej wykluczam możliwość kompulsów pogłodówkowych i "nadrabiania").
Próbowałam już chyba wszystkiego: długie spacery do parku zamiast do lodówki, papierosy (ciut pomagają, niewiele, poza tym ograniczam palenie), waleriana, oglądanie filmów.
Dodam, że mieszkam sama, za granicą, z dala od rodziny (do której niezbyt w sumie tęsknię), mam grono przyjaciół, podobam się facetom, ogólnie czuję się atrakcyjna i inteligentna, w sumie dobrze mi z tą moją niezależnością. Brak mi jednak czułości, rozpaczliwie potrzebuję być przytulona, by ktoś choć przez chwilę się o mnie zatroszczył, bez oceniania, głupich komentarzy i ciągnięcia do łóżka.
Przyjaciele w tej kwestii nie działają. i tak oto zajadam sobie te swoje smuteczki, a brzuch rośnie, rośnie, a potem pojawiają się wyrzuty sumienia...
Co robić? Jak radzicie sobie w takich sytuacjach?