Dobra...
Nie wiem nawet od czego zacząć. Kilka ładnych miesięcy temu, pytałam Was o opinię, jak wyglądam etc. Było trochę minusów (bo prosiłam o szczerość), trochę plusów, ale dałam radę się zmotywować i w ciągu trzech miesięcy stało się coś, na co nie mogłam zebrać się od kilku lat... Siłownia, dieta, basen, siłownia. Nie wiem, jak dałam radę się zmotywować, ale udało się. Efekt może nie był porażający, ale jak na taką jedzenioholiczkę, jak ja - olbrzymi sukces. ;) Zeszło około 5 kg, moje ciało się nawet nieco zmieniło, czułam się dużo lepiej. Nadszedł czerwiec, skończył się czas (sesja) i pieniądze na siłownie. Zaczęło lato. Piwo, lody, wiadomo. Mimo wszystko, gdybym żyła sobie, na piwie, lodach, sporadycznej pizzy, pewnie byłoby okej, ale nie... Jak zwykle... Musiałam "odbić sobie" to ograniczanie smakołyków przez kilka miesięcy. Żarłam (żrę), jak opętana, jakby siedział we mnie jakiś potwór...
Wiem, że to moja wina, wiem, że sama skazałam się na porażkę, ale ryczeć mi się chce, że jak zwykle wszystko poszło się pieprzyć przez moje obżarstwo. Nie wiem, ja chyba nie umiem inaczej. Wróciłam do punktu wyjścia.
Wiem, że to głupota, ale... Zresztą nie ma co rozpamiętywać. Chciałabym, żeby zdjęcia, które wstawię niżej, były w odwrotnej kolejności... Żebym mogła pochwalić się innymi wynikami, jak "było", jak "jest".
Nie oczekuję od Was cudów, wiem, że nikt za mnie nie zbierze się do kupy, ale jakieś kopy w cztery litery nie zaszkodzą.
Na nie właśnie liczę. A zresztą - sama nie wiem na co...
(pierwsze dwa zdjęcia z maja-czerwca (około 60-61 kg), ostatnie z dziś-65-66kg)
![]()
![]()
Wiem, że na zdjęciach może ta różnica nie jest tak duża, ale w rzeczywistości...
(edit: jednak są tylko 2 zdj ;)