Temat: Jak zwykle: słodycze i wszystko, co sprawia, że plan bierze w łeb.

Hej. Podejrzewam, że tekst będzie długi, bo tak mam w zwyczaju i trudno tego nie opisać dokładnie. Temat nudny, oklepany, a dzisiejszego wieczoru widziałam już ze dwa podobne. Ale każdy jest inny.

Jak widzicie, odchudzam się. Chodzę na siłownię, robię a6w, jem normalnie, ale... No właśnie, miałam nie jeść słodyczy, białego pieczywa i wszystkich niezdrowych świństw, poza dietą argument jest właśnie taki: zdrowie. Wczoraj miałam straszną ochotę na słodycze, więc zaczęłam jeść. Piszę zaczęłam, bo to nigdy nie kończy się na wafelku. A okazja genialna, bo jestem sama i nikt nie zwróci uwagi na zjedzone dwie paczki chipsów. Mój chłopak wie, że się odchudzam, przyjaciółka podobnie (często czytam i mówię o zdrowym żywieniu), więc trochę wstyd przed nimi jeść takie rzeczy.
Rozumiem reakcje: weź się w garść, będziesz gruba, sama wiesz, że robisz źle, to dlaczego to powtarzasz. Bo ja sama najchętniej bym tak reagowała. Bo o czym to świadczy? O braku silnej woli, o głupocie, słabości. Przecież znam skutki, ból żołądka i zastój (albo wzrost!...) na wadze. Ale to przychodzi tak nagle. Myślę sobie, nawet jak dzisiaj się "objem", to jeden dzień mnie nie zbawi, ale zazwyczaj przychodzi taki kolejny i nawet jeśli na tych dwóch poprzestanie, wiem, że za tydzień, dwa zrobię podobnie. Mój chłopak mówi: tylko potem nie narzekaj, że jesteś gruba. A ja się wściekam, jak on może. Sam jest szczupły i może jeść, co mu się podoba, ale nigdy nie pochłania tylu słodyczy, co ja. Ja wszystko jem na zapas, tak, że nie mam ochoty się ruszyć. Najgorsze jest fantastyczne uczucie szczęścia, pomeiszanego z zażenowaniem, kiedy stoję przy kasie w sklepie- myślę: jest, wyżerka przed tv. I czuję się jak ostatnia wariatka.
Wiem, że to problem dość powszechny, że najlepiej iść do psychologa, ale teraz mnie na to zwyczajnie nie stać. A chłopak, rodzice, czy przyjaciele nie pomogą w dostateczny sposób. Zresztą, oni raczej problem by bagatelizowali. Tak jak ja, kiedy moja dieta kwitnie, kiedy jestem na bieżni i mam za sobą tydzień utrzymanej diety: wtedy myślę, że w końcu jest w porządku i wiem (o ironio), że nic tego nie zmieni. A ja naprawdę lubię moje poczucie dobrej roboty, kiedy ćwiczę i kiedy zdrowo się odżywiam i naprawdę widzę, jak beznadziejne są skutki jedzenia słodyczy. Tym bardziej nie rozumiem, co jest ze mną nie tak. Podejrzewam, że zobaczę tu opinie: bo jesteś łakoma, dlatego piszcie, jeśli tak uważacie ;) może rzeczywiście problem jest prozaiczny.
Dzisiaj stwierdziłam, że na wszelki sposób staram się odłożyć goniącą naukę. Mam we wtorek egzamin i nic na niego nie umiem. Być może to jeden z argumentów. Ale moja ogólna perspektywa diety, podpowiada mi, że ja kompletnie nie wierzę w sukces i sama sobie powtarzam, że nic mi nie da schudnięcie kolejnych pięciu, dziesięciu kilogramów, bo wrócę do wagi wyjściowej, bo i tak się skuszę na słodycze. Zastanawiam się, czy mam jeść coś słodkiego codziennie... wtedy nie będę miała poczucia, że muszę się w czymś ograniczać i nie rzucę się na to nagle. Sama nie wiem, nie widzę złotego środka.

Wszystkim wytrwałym w tekście, dziękuję.
jejku przepraszam, że tyle razy. Komputer mi się zaciął, a ja oczywiściue nie mam cierpliwości poczekac i klikam ile wlezie.
Ja nie jadłam chyba przez dwa miesiące, a do tego nie jadłam chyba niczego, w czym znajdował się cukier, może ketchup ;).
Też z chęcią bym do tego wróciła, ale z drugiej strony, obawiam się, że znowu rzucę się na jedzenie...

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.