- Dołączył: 2010-04-04
- Miasto: Katowice
- Liczba postów: 1055
6 lutego 2011, 16:01
Zaba20 opowiedziała swoją historię.. Moja jest zupełnie inna, poniżej opiszę jej bardzo skróconą wersję.. Dlaczego?
1. Żeby przestrzec Was przed nierozsądnym odchudzaniem
2. Pokazać, że zwykłe dziewczyny mogą łatwo popaść w tarapaty
3. Przestrzec dziewczyny, które jeszcze nie wiedzą, że "coś jest, nie tak"
4. Dać nadzieję, że to nie koniec świata.. że da się z tym walczyć..
Zawsze lubiłam jeść. Moja mama, która sama miała problemy z wagą od dziecka powtarzała mi, że mam sie ograniczać, żeby potem nie cierpieć. W domu uważałam, a u babć dostawałam czekoladę.
Rzadko dostawałam zamiast kanapek pieniądze do szkoły, a gdy już dostawałam robiłam z nich użytek.. drożdżówki, słodycze, fastfoody..
Mama powtarzała, że za dużo ważę, a ja miałam ją gdzieś..
W okresie zimowym od świąt do świąt zazwyczaj wyjadałam wszystkie słodycze, które zostawały, lubiłam też sama kombinować. Przychodziła wiosna i robiłyśmy sobie z mamą dietę 2 tygodnie, jakieś 2-3kg mniej..
Potem wakacje- więcej ruchu, wyglądałam w miarę.. Przyzwyczaiłam się do siebie, i dałam spokój- nigdy odchudzanie mi nie wychodziło.
Miałam chłopaka, podobałam mu się, wydawało mi się, że go kocham i było wszystko pięknie.
Na studiach przytyłam trochę więcej- stres, egzaminy, nieregularne jedzenie..
Czułam się dobrze ważąc ok 72-74 kilogramów.. W lutym 2009r ważyłam 76, potem jeszcze przytyłam.
Pod koniec kwietna mama przyniosła mi dietę z gazety, w której były wymienione produkty, które można zjeść w ciągu jednego dnia.
Dla mnie świetna sprawa- nikt mi nic nie narzucał, kombinowałam sama (a zawsze lubiłam gotować i kombinować w kuchni)
problem- co tydzień impreza rodzinna, i osoby, które nie rozumieją, że ktoś jest na diecie i nie chce ciasta.
Zamieniałam talerze z moim chłopakiem, on jadł 2 kawałki, ja wcale.
Nie wchodziłam na wagę, jadłam według kartki (dieta była rozpisana na ponad miesiąc)
Po miesiącu sesja- egzaminy... ubieram elegancki komplet, a on spada..
Wchodzę na wagę, a tu 10kg mniej..
I pierwszy raz w życiu poczułam, że mogę schudnąć, że dieta mnie nie męczy, że mogę jeść inaczej i to mi smakuje, i umiem odmówić..
I postanowiłam trzymać się diety dalej.. i do tego zaczęłam ćwiczyć. Do lipca nie jadłam żadnych słodyczy, ciemnego mięsa, jasnego pieczywa itd.. Pamiętam jak na początku było mi strasznie ciężko powstrzymać się przed jedzeniem czegoś co uwielbiam.. ślinotok itp, ale przyzwyczaiłam się i nauczyłam nie jeść.. Wmówiłam sobie, że ja takich rzeczy nie jem, wole zdrowo się odżywiać i o siebie dbać, "nie odchudzam się, tylko zdrowo odżywiam, jem jogurt naturalny bo mi bardziej smakuje niż słodki" tak się tłumaczyłam przed ludźmi i przed sobą.. Jak gdzieś nie było czegoś co mogę zjeść to potrafiłam nie jeść nic..
Do sierpnia schudłam z ok 80kg do 59kg
Pojechaliśmy z chłopakiem do Bługarii, ja szczęśliwa, szczupła, z postanowieniami, że będę ze szwedzkiego stołu wybierać zdrowe rzeczy.. biegać pływać.. Niestety nie dało się, był bardzo ograniczony wybór..
I zaczęło się z pozoru niewinnie- wstawałam, biegałam 30 minut, zjadałam ogromne kaloryczne śniadanie rano (przecież zdrowe), pół dnia nic nie jadłam, pływałam wieczorem ogromna obiadokolacja, a potem jakieś lody, desery na mieście i jeszcze kolorowe drinki..
Czułam, że tyję, ale mieściłam się w ciuchy- myślę sobie.. a co tam. 2 tygodnie, wrócę, schudnę.
Wróciłam, dieta od początku, schudłam do 56 kg. Szczęśliwa jak nigdy :) Zaczęłam stabilizację, dodawałam po 100kcal na tydzień.. ale dalej chudłam.. Zdarzały się imprezy- 1dniowe szaleństwo, najadałam się jak głupia i nie tyłam.
Listopad, poznałam moich obecnych kolegów z sekcji, zaczęłam pływać kilka razy w tygodniu- wymóg grupy, grać w siatkówkę wiele godzin, biegać.. I coraz częściej jeść słodycze, albo robić sobie wieczór 'pt. jem co chcę, a jutro mniej'
Umierał mój dziadek, jako studenta pielęgniarstwa wszystko było na mojej głowie, chodziłam do niego co kilka godzin, nawet w nocy.
Zrozumiałam też, że moje nowe- lepsze życie (czułam się wolna, oddając się hobby, z grupą nowych znajomych, którzy mają takie pasje jak ja, są wariatami kochającymi adrenalinę.. ) jest tym czego pragnę, cały świat leżał u moich stóp.. zrozumiałam, że nie kocham mężczyzny z którym jestem już jakieś 4 lata.. męczyło mnie to, bo wiedziałam, że on mnie bardzo kocha, nie chciałam go zranić..
I oto właśnie te tysiące problemów, duże oczekiwania wobec mnie w grupie, dziadek (zmarł pod koniec listopada), chłopak, studia, konflikty z rodzicami (ciągle mnie nie było w domu) i coraz częstsze epizody 'dziś sobie zjem'
Święta. Myślę, co tam- olewam dietę, wrócę do niej po świętach.
W święta nastąpiła makabra.. jak zwykle zjadałam np3 ciastka, to cisłam w siebie 6.. było mi niedobrze, ledwo siedziałam przy stole i wciąż jadłam..
Po świętach dieta, nawet w sylwestra trzymałam dietę. Miałam jej dość.. Ponad rok jedzenia ciągle tych samych produktów, z drobnymi wyjątkami.. I nastąpił znów czynni stresowy- jechałam nocą, zimą po rodziców na lotnisko (byłam wtedy świeżym kierowcą, który prawie nigdy nie jeździ sam) stres czułam nawet w brzuchu, zatrzymałam się na stacji i doszłam do wniosku, że należy mi się batonik. Na nim się nie skończyło. Następnego dnia znów dieta, 4 dni, bo w sobotę impreza u kuzyna, no to w dzień imprezy od rana jadłam co chciałam, bo i tak dzień stracony.. Potem znów dieta, zerwałam z chłopakiem, trzeba to sobie wynagrodzić, potemznów jakiś powód.. A to urodziny, a to wyjazd na szkolenie, a to ochota zjedzenia czegoś 'normalnego' i znów dieta..
Potem zaczęłam w te dni 'dyspensy' jeść coraz więcej, a bo jeszcze lubię to, a jeszcze tamto.. Potrafiłam w weekend wydać 100 zł..
Jadłam sama, w ukryciu, po nocy, albo jak nikogo nie było, albo będąc na zakupach.. przy ludziach na imprezach nie jadłam, bo się przecież odchudzam..
Potem było coraz gorzej, cały dzień jadłam warzywa, wieczorem pękałam, ulegałam głosowi, że przecież nie ma problemu, schudnę to, raz schudłam drugi raz też.. przecież w 1 dzień nie przytyję.. cały dzień nie jadłam to teraz mogę.. i tak dalej..
wieczór zjadania wszystkiego co się da, co zostało wyrzucałam, żeby rodzice nie znaleźli, od rana znów głodówka..
Potem przyszedł czas, że ciągi jedzeniowe trwały kilka dni..
W marcu zrozumiałam, że coś jest nie tak. taka aktywność fizyczna- siłownia, basen, sala, bieganie nie pomaga, policzyłam, że zjadam na raz kilka- kilkanaście tysięcy kalori. Czułam się strasznie, nienawidziłam siebie, pociłam się w nocy, przyspieszało mi serce, bolał mnie żołądek..
Nie wymiotowałam, nie chciałam zostać bulimiczką..
Zaczęłam czytać w internecie..
Wymyśliłam, że to bulimia atypowa, bez objawów zwracania pożywienia.
I co? Założyłam bloga bulimiaatypowa.blog.pl i postanowiłam walczyć, już nie z obżarstwem tylko z chorobą.
Szło mi nieźle, aż przed upływem 3 tygodni pojechałam na weekend z facetem, który mi się podobał..
A on zabrał mnie na kebaba, na lody, do restauracji.. na piwo itd..
Załamałam się, nie dałam rady.. wszystko wróciło..
Dzień obiecywań, powrót kompulsów i tak w różnej konfiguracji..
Na wakacje miałam wyjechać na całe 2 miesiące na szkolenie, wiedziałam, że fizycznie dostanę w tyłek i że będzie wyżywienie.
Pomyślałam spróbuję jeść jak inni, przy takim wycisku schudnę.
A tam? było naprawdę ciężko, jadło się tylko węglowodany.. chleb z margaryną, ziemniaki, kasza, ryż, chleb.. czasem jakieś tłuste przesolone mięso.. Już nie mówiąc o terrorze psychicznym.. Pierwszy miesiąc był nawet w miarę, powiem nawet, że świetnie się bawiłam, ale jedząc nawet tylko to co tam serwowali tyłam. Nic dziwnego po takich dietach.. Potem zaczęły się kłótnie, sprzeczki, unikanie mnie takiej większej, przestałam sobie radzić fizycznie.. Potem jeszcze rozwaliłam sobie staw skokowy i jakiś czas nie mogłam pracować na pełnych obrotach..
Zagryzałam zęby i zajadałam smutki.. Non stop jadłam.. Nie potrafiłam iść na loda. Szłam na loda, gofra, kebaba, naleśniki i na wynos jeszcze ciastka.. I tyłam.. Nie było tam luster.. Chodziło się w roboczym ubraniu, wszyscy dostawali xxl, mniejszych nie było..
Potem zaczęły się problemy ze stawami, obrzęki, zadyszki..
Wróciłam do domu, moja mama prawie się rozpłakała widząc mnie.. A ja bałam się wejść na wagę, zamknęłam się w domu nie odzywałam się do znajomych (wielu przez to straciłam..)
Rozpoczęłam dietę, schudłam do 82 kg i znowu zaczęło się- dzień jedzenia, kilka dni odchudzania, studia, druga szkoła, praktyki, walka by nie wyrzucili mnie z formacji przez to unikanie szkoleń i nie utrzymywanie kontaktu.. samotność.. wstręt do siebie..
I tak w kółko do grudnia. raz nawet pokazało się 77 na wadze- z radości, że jakoś wcisnę spodnie na szkolenie jadąc tam znów się objadłam..
Rodzice widzieli, że dieta nie działa, mama chciała mnie wysyłać do endokrynologów, tata mi dokuczał, ja wciąż się wstydziłam..
W grudniu powiedziałam, że i tak są święta więc odpocznę od diety. Jadłam w miarę normalnie - posiłki jak inni. Z tym, że 2 śniadanie i podwieczorek to zwykle był jakiś deser. Postanowiłam, że spróbuję unikać obżarstw, bez diety. Jadłam rano białe bułki z masłem i szynką, potem ciasto z kawą, na obiad mięso, ziemniaki, surówka, potem jakieś cukierki, albo owoce wieczorem parówki..
Tyłam, ale bardzo powoli. W święta się nie objadłam, spróbowałam wszysktiego.
Przemyślałam wszystko, dużo o tym poczytałam, i postanowiłam, że dam sobie ostatnią szansę. Od nowego roku walka, 1 próba, jeśli przegram powiem rodzicom i poszukam specjalisty i jakiejś terapii..
Koleżanki ze studiów zaprosiły mnie na sylwestra, postanowiłam się dobrze bawić. Nawet nie miałam tam czasu na jedzenie, 90% rzeczy nie spróbowałam, nie czułam takiej potrzeby. W nowy rok zjadłam normalny obiad u babci- tłuste rolady z sosem i kluskami.. potem ciasto, kolację i ustanowiłam dzień 2.01 dniem zmian.
Wróciłam do starej diety, wytrzymałam najtrudniejsze 3 dni i rozchorowałam się na zapalenie oskrzeli.
Wysoka gorączka, kompletne rozłożenie i zmniejszony apetyt... Nie miałam siły na chodzenie do lodówki, jedzenie, sklepy, leżałam i jadłam minimalne ilości produktów z diety..
I co?
Schudłam prawie 3 kilo.. W ostatnich dniach choroby były urodziny kuzyna. Długo się wahałam czy jednak nie zjeść lodów, ale ktoś powiedział - po co jej dajecie, przecież jest chora, nie może zimnego..
Nie zjadłam ani lodów, ani ciasta. Tylko po łyżce każdej sałatki nie patrząc na to, że jest z majonezem.
Nie przytyłam.
Tydzień później weszłam na vitalię, tu znalazłam wsparcie.. Dzięki dziewczyny! Bardzo, bardzo dużo mi to dało
Jeden z pierwszych wpisów w moim pamiętniku dotyczył babcinych pączków, którym nikt nie był nigdy w stanie się oprzeć. Ja dałam radę wąchać je cały dzień i nie zjeść. Poczułam się silniejsza, mimo że 2 dni później pojawił się czas dominującego głody psychicznego, który mamił mnie wszelkimi sposobami, snów z jedzeniem, wiecznym głodem..to myśl, że zrezygnowałam z pączków, by nażreć się byle czego powstrzymała mnie. Jadłam co godzinę, a to jabłko, a to marchewkę.. wytrzymałam z tym głodem kilka dni i przeszło..
Zainspirowana vitalią podjęłam decyzje- teraz na bazie starej diety zamieniam pewne produkty, by jeść na co mam ochotę i liczę kalorie. Od marca po operacji wykupuję smacznie dopasowaną z ćwiczeniami.
Przetrwałam już kilka napadów, którym nie uległam
Podbudowałam się psychicznie
Inaczej walczę ze stresem
Bardziej celebruję posiłki
A gdy pojawia się głos.. głód.. nie polemizuję z nim, tylko odwracam jego uwagę.
Narazie wygrywam.
36 dni bez kompulsów
7kg mniej
i wiem, że się nie poddam, bo szkoda byłoby mi tego co osiągnęłam
Wyrzuciłam to z siebie. Jest mi lżej, i mam nadzieję, że zainspiruję Was do walki..
i może ktoś z was zauważy u siebie niepokojące objawy i zgniecie je w zarodku za nim będzie za późno..
Walczmy razem! Ktoś tu już napisał, że nie pozwoli by coś bez mózgu nim sterowało. Ja też nie pozwolę.
Dopóki walczysz jesteś wygranym, ale nie myślcie, że to takie proste..
Poniżej okrojona historia mojej wagi na zdjęciach:
- Dołączył: 2010-04-04
- Miasto: Katowice
- Liczba postów: 1055
6 lutego 2011, 19:15
Schudnacdo18, widzisz jak mi hasło w pamięć zapadło;p? jesteś jedną z pierwszych jakie tu poznałam, i kibicuję ci ogromnie, wierzę, że się uda i będziesz tu kolejnym przykładem, że się da..
Takie są potrzebne! Bardzo..
Pamiętam jak sama przeczytałam w necie, że 95% osób z tego nie wychodzi..
dopiero tu poznałam osoby, którym się udało i są dla mnie wzorem...
BlackPanther, trzymam kciuki, nie bój się.. strach sprawia, że jesteśmy słabsi, niż w rzeczywistości..