- Pomoc
- Regulamin
- Polityka prywatności
- O nas
- Kontakt
- Newsletter
- Program Partnerski
- Reklama
- Poleć nasze usługi
-
© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.
2 stycznia 2013, 20:41
Muszę się gdzieś wygadać bo już nie wyrabiam....nie radzę sobie ze sobą, z własnym życiem....Na wstępie uprzedzam że jeśli ktoś nie ma ochoty na wywody o zaburzeniach odżywiania i innych problemach to nie ma sensu żeby marnował czas i to czytał ale muszę bo poprostu nie mam komu sie wygadać....
Cofne się do czasów gimnazjum...byłam normalną dziewczyną, najnormalniejsza w świecie nastolatką, nie byłam za gruba ani za chuda, nie pamiętam dokładnie wzrostu i wagi z tamtych czasów ale byłam zwyczajnie szczupła. Nie przywiązywalam większego znaczenia do jedzenia, jadłam rano zwykle śniadanie uszykowane przez mamę, potem w szkole jakąś kanapkę, czasami kiedy miałam ochotę na coś słodkiego kupywałam cos w sklepiku szkolnym, jakiś batonik albo coś takiego, czasem wpadła słodka bułka albo jakaś drożdżówka z piekarni przy szkole, w domu jadłam normalny 2-daniowy obiad, zawsze to co gotowała moja mama- jakas zupa, i drugie danie, np.ziemniaki, jakiś kotlet, surówka, albo naleśniki, albo kopytka, gulasz, albo sos, zwyczajnie to co mama ugotowała. Jadłam tyle żeby się najeść, nie ważyłam każdej porcji na wadze..... Potem jadłam coś na kolacje, zwykle jakieś kanapki, czasem wpadło jeszcze coś przed kolacją. Jednego dnia zjadlam więcej drugiego mniej, ale nie zastanawiałam się nad tym, nie mialam dylematu "czy przytyje czy nie", ani nie martwilam się tym że przecież śniadanie jadłam 2h temu i muszę poczekać jeszcze godzinę do nastepnego posiłku....., mialam raczej problemy typu, "jak nauczyć się na ten sprawdzian", albo "co założyć na dyskotekę szkolną" ale napewno nie "o boże ile to ma kalorii, nie moge tego zjeść"....
Potem poszłam do liceum, na początku myślałam bardziej nad tym żeby się zaklimatyzować, żeby klasa mnie polubiła, żebym poradziła sobie z nowym materiałem do nauki, jedzenie schodziło na dalszy plan, a przynajmniej nie była to kwestia nad którą miałabym się zastanawiac cały dzień. Znowu jadłam normalnie, śniadanie w domu, potem coś w szkole, zwykle jakaś kanapka, potem w domu normalny obiad czyli to co w danym dniu gotowała moja mama, i potem kolacja, czasami coś jeszcze po obiedzie przy kawce z rodziną. Wtedy też byłam szczupła ważyłam ok. 55kg przy 165cm wzrostu.
Mniej więcej w połowie 1 klasy liceum, zaczełam trochę innaczej na siebie patrzeć....Stwierdziłam że chce schudnąć. Bo taka była moda, bo chciałam być szczuplejsza...Nie miałam większego pojęcia o odchudzaniu, jedynie bardziej kontrolowałam porcje (czyli je zmniejszałam), zamiast chleba jadłam chrupkie pieczywo itp., cieszyłam się kiedy np. po tyg. takiej "diety" na wadze widziałam 52 a nie 54 czy 55kg, jednak potem zaczynałam jeść więcej bo była np. jakaś "okazja", "święto"i te 2-3 kg wracały. Takie diety podejmowałam kilka razy i z każdym kolejnym coraz bardziej przywiązywałam uwagę do kalori, do ograniczeń. Im bardziej się ograniczałam tym bardziej miałam ochote na np. słodycze albo jakieś bardziej kaloryczne obiadowe potrawy mojej mamy których już wtedy nie jadałam ( bo za dużo kcal...). Potem pękałam napadałam na lodówkę, i jadłam na potęge żeby "odbić" sobie moją męke. Takie diety doprowadzały do tego że najpierw chudłam 4-5kg, i potem tyłam jeszcze więcej. Ważyłam już ok. 57-58kg, czyli troche więcej ale nadal nie byłam gruba, i kolejna decyzja "odchudzam się", "ale tym razem tak na serio, udowodnie wszystkim koleżankom że jestem lepsza, bo ja będe szczupla i ładna a one grube i brzydkie....." i zaczełam się odchudzać, najpierw w miarę normalnie...jednak z każdym kolejnym utraconym kilogramem ja chciałam ważyć jeszcze mniej i mniej....i to najlepiej jak najszybciej....Zaczełam się głodzić..jadłam 300-500kcal dziennie czasami może trochę więcej...jaka była moja irytacja kiedy po tygodniu takiej męki waga spadła nieznacznie albo wcale....ważylam już 46kg przy 165cm wzrostu. Kłótnie z rodzicami były codziennie, potrafiłam przyniesioną marchewkę przez mamę do pokoju schować i później wyrzucić, a sok wylac do zlewu. Kiedy rodziców nie było w domu nalewałam zupe do talerza i wylewałam ją do zlewu albo garnka, a talerz zostawiałam w zlewie, żeby rodzice widzieli że niby jadłam. Strasznie denerwowali mnie rodzice kiedy jedli do kawy jakieś ciastka z kremem, albo mama na niedziele piekła coś dobrego..bo ja oczywiscie tego zjeść nie mogłam ...nagle zatrzymała mi się miesiączka....oczywiście pomijam fakt zamknięcia się w sobie i odizolowaniu od wszystkich.....Skończyły się rodzinne kawki po obiedzie bo przecież musiałabym coś zjeść, wolałam siedziec sama w pokoju, ograniczyłam nawet imprezy bo przecież piwo ma dużo kalorii.....
Po 2 miesiącach bez miesiączki stwierdziłam że muszę jeść więcej żeby ją odzyskać....normalną reakcją organizmu po głodówce było tycie...ja się załamałam i wpadłam w kompulsy, kiedy byłam sama w domu robiłam sobie uczty, był tez okres kiedy odchudzałam się na pokaz przed rodziną czyli w tyg. przy nich nie jadłam, ale za to w weekend kiedy byłam sama w domu nadrabiałam to wszstko, albo szłam do sklepu robiłam zakupy słodyczowe a potem jadłam wszystko na raz w samotności...w bardzo krótkim czasie ważyłam juz 61-62kg. Niby przy 165cm wzrostu nie było tragedii, ale z wagi 46 do 62 różnica jest ogromna....rodzina wcześniej krytykowała mnie za to że jestem za chuda, a wtedy za to ze jestem gruba.....Waga utrzymywała się kilka miesięcy, bo zaczełam jeść w miare normalnie, nie liczyłam kalorii ale tez nie miałam kompulsów, miesiączka wróciła, a ja ważyłam ok 60-62kg.
Po maturze podjełam decyzję o ostatniej walce, zaczełam dietę 1200kcal troszkę ćwiczyłam, miałam dość uszczypliwości ze strony dalszej i bliższej rodziny jaka to jestem gruba.... trzymałam ładnie dietę, oczywiście mialam momenty załamania ale jakoś się nie załamywałam, i po każdej małej porażce walczyłam dalej. Chudłam ok. 1 kg tygodniowo, schudłam do 50kg i zaczelam stabilizacje, miesiączka mimo zdrowej diety zatrzymała się kolejny raz, jednak miałam nadzieje że po zakonczonej stabilizacji sama wróci. Dodawałam 100kcal tygodniowo doszlam do 2400kcal, i coś zaczeło się dziać, zaczełam tyć, niby nie jakoś gwałtownie ale jednak 3-4kg przybyło. Miesiączki nadal nie było a ja tyłam mimo zmniejszania kcal, w końcu miesiączka wróciła, ale cm nie chciały wrócić do normy, ja za to nie chciałam obniżać drastycznie kcal do 1200 i znów się odchudzać, dlatego jadłam 1800kcal ale wprowadzilam intensywne treningi...które jednak nic nie dawały. Wpadłam w klejną obsesję-ćwiczenia... potrafiłam ćwiczyc 4-5h dzennie, ale cieszyłam się bo dopiero wtedy waga zaczeła spadac i wracac do normy.
Kiedy wrócialm już do dawnych wymiarów, stwierdziłąm że to za mało, wprawdzie obnizyłam ćwiczenia, ćwiczyłam "tylko" 3h dziennie, ale do tego pracowałam fizycznie, waga stopniowo spadała.....Ja stwierdziłam że będe stopniowo obnizac ilość ćwiczeń aż dojdę do np. 5h tygodniowo.....Oczywiście zawsze wmawiałam sobie że wszystko jest ze mną ok.....z moją psychiką....że nie mam żadnego problemu. Miesiączka kolejny raz się zatrzymała..
Teraz rozumiem że to było wmawianie, oszukiwanie samej siebie. Jak jest teraz? miesiączki nadal nie ma, brałam luteinę i czekam już drugi tydzień na pojawienie się miesiączki...zobaczymy co z tego wyjdzie....
Jeszcze kilka tygodni temu wmawialm sobie że wszystko jest ze mną ok, ale nagle coś się zaczeło sypać....moje zdrowie to jakies nieporozumienie....włosy wypadają mi garściami, nie potrafię tego zachamować, waże teraz 45kg/165cm wzrostu i panicznie boję się przytyć. Boje się że się roztyje, bo jestem pod ciagłą oceną rodziny, ciągle pod presją tego jak mam wyglądać, ciągle jak nie rodzice to brat mnie oceniali "wyglądasz za chudo, wyglądasz za grubo".....a ja mam dość już nie wyrabiam.
Budzę się i pierwsza moja myśl to 'co zjem na sniadanie" i "jak ja dzisiaj poćwiczę"- bo teraz musze sie z tym ukrywac przed rodziną....mama chyba by mnie udusiła gdyby zobaczyła że ćwiczę. Ciągle mam w głowie kalorie, przeliczam, liczę godziny między posiłkami...cokolwiek bym nie zjadła zastanawiam się czy nie przytyje, codziennie rano mierzę centymetrem uda i talie, panikuje gdy centymetr pokaże kilka mm więcej......każdy produkt obowiązkowo waże, i licze kalorie które już znam na pamięć...Nie moge zjeść czegoś spontanicznie....
I co jeszcze? ta nisamowita nienawiść do moich rodziców i brata kiedy widzę jak jedzą....jedzą słodycze, obiad, a ja wiecznie muszę się pilnowac, ograniczać, uważać na godziny posiłków.....denerwuje mnie to ze oni mogą jesć co chcą i kiedy chcą.....a najgorsze jest to że ja sama sobie ten los zgotowałam....kilka dni temu mama robiła naleśniki....ale ja przecież naleśników jeść nie mogę, ugotowałam sobie ziemniaki, usmażyłam jajko sadzone na łyżeczce oleju do tego zjadłam ogórki konserwowe....mimo tego że miałam wielką ochotę zjesć ze wszystkimi naleśniki...ale nie mogę przeciez one mają tyle kalorii.....i ciągle tylko patrze na moje uda....widzę że są grubę.....a jeśli danego dnia nie poćwiczę od razu wydaje mi się że tyje- teraz ćwiczę ok 5-6h tygodniowo, w tym tygodniu to może ze 3h wyjda bo wszyscy są w domu i nie mam za bardzo jak..
Czasami mam ochote tak straszne krzyczeć..bo nie mogę sobie już z tym wszystkim poradzić...i tylko myśle co lepiej zjeść? a jak zjem to to nie zjem już tamtego, to może jednak zjeśc tamto....i tak non stop cały dzień.....
Boze tak bardzo chciałabym żyć normalnie, tak jak w gimnazjum....nie myśleć o jedzeniu przez cały dzień.....a teraz jeszcze ten brak miesiączki i wypadające włosy....jem witaminy, wcieram jakieś lekarswo od dermatologa i nic nie pomaga strasznie wypadają....
Dodam jeszcze że teraz kompletnie odizolowałam się od znajmomych, nie chodze na żadne imprezy bo przecież tam jest alkohol i jedzenie.....
Tak bardzo chciałabym zyć normalnie....poprostu żyć.....a nie wegetować
Nie wiem czy ktoś to przeczyta do końca, samej nie chciałoby mi się czytać takiego opowiadania.....na koniec moge jedynie podsumować że odchudzanie zniszczyło mi życie, byłam kiedyś wesołą, pełną życia nastolatką....teraz jestemnieszczęśliwą, zamkniętą w swoim świecie kobietą którą ta choroba zaczyna przerastać....
2 stycznia 2013, 20:43
Edytowany przez I.want.sth.sweet 2 stycznia 2013, 20:45
2 stycznia 2013, 20:47
dziś wieczór z tematami o ED.[/quoteale masz z tym jakiś problem....? nikt nie zmusza Cie do czytania, ani tym bardziej do komentowania. Wybacz ale nie siedzę cały dzień na Vitalii i nie obserwuje ile tematów na dany temat pojawia się na forum. Ja zwykle jeśli nie mam nic do powiedzenia w danym temacie to poprostu sie nie wypowiadam......nie rozumiem takich ludzi....
2 stycznia 2013, 20:48
dziś wieczór z tematami o ED.[/quoteale masz z tym jakiś problem....? nikt nie zmusza Cie do czytania, ani tym bardziej do komentowania. Wybacz ale nie siedzę cały dzień na Vitalii i nie obserwuje ile tematów na dany temat pojawia się na forum. Ja zwykle jeśli nie mam nic do powiedzenia w danym temacie to poprostu sie nie wypowiadam......nie rozumiem takich ludzi....dobra teraz to się uniosłam bo myslalam że piszesz to w innym sensie, sorka:)
2 stycznia 2013, 20:49
2 stycznia 2013, 20:49
Idź do psychologa.
poszłabym....ale tutaj zaczynają się schody, bo po pierwsze nie mam na to kasy, a po drugie moja mama pracuje w slużbie zdrowia i obawiam się że moglaby się o tym dowiedziec a nie chciałabym tego
2 stycznia 2013, 20:51
2 stycznia 2013, 20:53
Edytowany przez owsiankaa 2 stycznia 2013, 20:55