Wróciłam! O rok starsza, o kilka kilo cięższa i po raz kolejny stająca przed wyzwaniem – „schudnąć!”
Od stycznia zapisałam się na siłownię i zazwyczaj trzy razy w tygodniu przed pracą odwiedzam czynnie siłownię. Czynnie, bo albo katuję orbitrteka albo samą siebie na macie. Średnia długość treningu - 35 do 45 minut. Muszę przyznać, że ubaw mam po pachy widząc mężczyzn biegnących na bieżni w czapeczkach z daszkiem, albo kobiety z pełnym makijażowym rynsztunku na twarzy, przebierające nogami na rowerkach stacjonarnych. Po prostu... per que?! Czy jest na to jakieś logiczne wyjaśnienie?!
W każdym razie ja, niczym już-nie-taki-młody słonik Dumbo dzielnie walczę z potem zalewającym mi oczy póki co bardzo naiwnie wierząc w to, że jak stanę na wadze w przyszłym tygodniu, to moje wisiłki będą dla niej odpowiednio silnym argumentem, żeby pokazać mniejszą wartość kilogramową.
Póki co tak niestety nie jest. Powiedziałabym nawet, że jest wręcz odwrotnie.
Oczywiście nie byłabym sobą, żeby zamiast trzymać się prostej rozpisanej diety nie próbować setek najróżniejszych cudów/cudeniek, które podobno powodują, że tłuszcz spala się już przy samym mruganiu rzęsami. Zamiast usiąść w styczniu na czterech literach, wydrukować dietę przygotowaną przez dietetyka (co prawda 4 lata temu jak jeszcze żyłam w Polsce, ale przez genialnego dietetyka, który spowodował, że jak się trzymałam planu to naprawdę chudłam), rozplanować treningi i jedzenie, rzuciłam się jak „hura” na sprzęty w siłowni zupelnie zapominając o tym, ze sukces od początki do końca leży na talerzu.
Gdy pewnego pięknego dnia stanęłam na wadze i zobaczyłam monstrualną dziewiątkę na przedzie doszłam do wniosku, że dłużej tak być nie może. Gwoli ścisłości – to niestety była dopiero druga myśl jaka przyszła mi do głowy, bo pierwsza była taka, że „cholera... jest źle... ale chętnie opędzlowałabym duży zestaw z Macka i lody z polewą karmetową do tego” (coraz częściej i poważniej zastanawiam się na tym, czy nie obżeram się przypadkiem kompulsywnie... czy na takie problemy to już psycholog?). W każdym razie jestem znowu na starcie, z dietą w pudełkach w jednej ręce (tak, tak, tą od Dietetyka z Gliwic) i butelką wody w drugiej ręce. Z uwagi na fakt, że w międzyczasie nabyłam trzy kilo izolatu białkowego (jeden z moich super błyskitliczych pomysłów), postanowiłam też go wpleść w moje zdrowe odżywianie się. Pytanie za sto punktów – czy ktoś z Szanownej Czytającej Widowni też aplikuje sobie odżywkę białkową? Pytam, bo wymyśliłam sobie, że będę ją zażywała trzy razy w tygodniu po porannych treningach na siłowni, a w dni nietreningowe sobie podaruję, ale nie jestem w 100% pewna, czy to „po bożemu”? wszelkie rady i krytyki mile widziane :)
Podobno droga do sukcesu składa się z małych roczków, więc zamiast planować spadek 20 kilogramów do końca czerwca wszem i wobec oświadczam, że zaplanowałam spadek 2kg!
88 zdaje mi się jakoś łatwiejsze do przełknięcia, chociaż to nadal kęs rozmiaru słonia ????