Dzisiejszy dzień - tragedia. Totalne zmęczenie, leń i brak ochoty na robienie czegokolwiek. W każdym razie uznaliśmy że nie możemy zmarnować tego dnia całkowicie i że mimo beznadziejnego samopoczucia trzeba coś ruszyć.
Wyszło na to że udało nam się skończyć domek na ogrodzie. Teraz tylko kwestia ogarnięcia w nim wszystkiego (a już widzę że będzie problem bo stół roboczy męża zajmuje dosłownie połowę miejsca 🥹) wywiezienie śmieci i desek zapalających pół ogrodu. Nie wiem czy uda nam się zasiać trawę w tym roku, bo mamy pod kostką piasek, kamyczki, podkopywanie się do normalnej ziemi to naprawdę gruba inwestycja.
Na kolejne dwa dni mam już pogotowane, więc wracamy do diety. Udało się też mimo zmęczenia pojeździć na rowerze. Znalazłam serial który mnie totalnie wciągnął, więc gdyby nie bolący tyłek od siedzenia mogłabym tak kilka godzin jechać.
Na wage nie staje. Trzymam się, ale łatwiej jest mi tego nie robić gdy wiem że nie mogę być dumna z ostatnich dni i nie mam czystego sumienia.
To był kolejny dzień wewnętrznej walki, bo marzyłam o pójściu z winem do wanny i darowaniu sobie pedałowania. Tym razem wygrałam. Połowicznie, bo później wypiłam kieliszek wina, ale przynajmniej nie leżąc tylko mając już za sobą trening.
Podsumowanie dnia:
Rower stacjonarny 514kcal, 22.5km i 75minut