Co do mojej wagi, mam chwile gdy już na niczym mi nie zależy, moja waga staje się jakby ostatnią deską ratunku "Jak schudnę mój nastrój się poprawi! Będę zgrabna i zadowolona z życia!". Błąd. Ważąc 92kg płakałam, że byłabym szczęśliwa gdybym chociaż miała 7 z przodu. Mam ją od dłuższego czasu, być może niedługo będzie nawet ta cholerna 6 zamiast 7. I co to zmieniło? W mojej głowie? Absolutnie nic. Nadal czuję się tucznym prosiakiem, nadal chodząc ulicami Warszawy czuję się jak ostatnia oferma, jestem gruba, nie umiem się ubrać, nie chce mi się nawet o siebie zadbać, nie mam pieniędzy na nic, czuję wstyd i zażenowanie widząc uśmiechnięte zgrabne nastolatki, eleganckie panie, pachnące niczym cały sklep z perfumami. Nie pasuję. Nie pasuję nigdzie. Czy ważąc 50kg będę pasować? Czy to zmieni mnie w uśmiechniętą, pewną siebie królewnę czy może wysuszoną płochliwą tchórzofretkę?
Nie mam już siły, już nawet nie liczę które z kolei leki już biorę, znów nie pomagają, znów to samo. Nie chce mi się już sobie pomagać, bo jak? Terapii nikt już ze mną nie przeprowadzi bo zawsze rezygnuję, ostatnio zapomniałam przyjść na 3 spotkania, nie specjalnie! Po prostu leżąc i patrząc w sufit czas jakoś dziwnie płynie, zapomniałam nawet ustawić przypomnienia w telefonie. W oczach lekarzy i terapeutów jestem typową olewaczką i po prostu nie warto próbować po raz kolejny. Rozumiem to i nie mam do nikogo pretensji. Tylko co teraz?
"Nawet jeśli niebo zmęczyło się błękitem, nie gaś nigdy światła nadziei"