Weekend....
no cóż. Zaczęło się w piątek... pojechałam na zlot motocyklowy... wiedziałam, że tak będzie... wciągnęłam kiełbache z grilla, grochóweczke... hmmmm pycha no i alkohol.... pod rózną postacią... czysta, żubrówka, jakieś "łiskacze"... w sumie z 10 kieliszków w siebie wlałam... myślałam że mnie zetnie po ponad miesięcznej abstynencji a ja nawet kaca nie miałam :D. Nie wiem czy jest się czym chwalić, ale i tak niczego nie żałuje... poznałam kilkoro fajnych ludków, potańczyłam, poszalałam... poczułam się... piekna:D w sobotę już tylko grzeszki jedzeniowe, chlebek, karkóweczka, hmmm pycha grochówa... ale już bez alkoholu... dziś rano na wadze 51,8, wiec tragedii nie było... Cały dzionek "za karę" z głodzillą... zobaczymy co jutro pokaże ta cholerna franca... a możeby tak się zważyć dopiero za tydzień?? eeee nieeee... i tak nie wytrzymam ;)
heheh weekend grzeszny a ja z bananem na ustach ;) hihi chyba nie raz trzeba sobie "zrobić dobrze" ;)