No i „cha” wq…Ili smoka. Albo inaczej: nie tyka się lwa kiedy sra, a tu kijami pyrkają po dupie. Nie dość, że chrycham i zdycham, to świadomie lub nieświadomie wjechano mi na ambicję. W ogóle to chorowanie powinno z ustawy wyłączać głowę, wujków dobra rada i komentatorów życia twego. Usypiać wszystkich, tak jak usypia się komputer i po przejściu choroby odpalać na nowo.
Generalnie w tym biegu donikąd człowiek nie zastanawia się nad wieloma sprawami i wiele uwag mniej lub bardziej kąśliwych puszcza bokiem, nie przygląda się bacznie otoczeniu i nie porównuje się z nim i gna dalej donikąd, albo jak kto woli prosto do śmierci, bo przecież każdy z nas umrze tylko pewnie w innym czasie.
No i niestety nadszedł ten czas, kiedy znudzona odmóżdżaczami, wiadomościami i tym podobnymi codziennymi bodźcami leżakującego pod kocem kaszlaka, w ciszy domowego ogniska, zaczęłam analizować abarot wszystko co się ostatnio zadziało i to co się zadziać nie chciało. Wyzwalaczy tych myśli było kilka, i pamiętniki tutaj obecnych również, bo wreszcie miałam czas pozaglądać, co na vitalii słychać i co gorsza dla mnie – widać.
Ale od początku, lista wq..ów moich, czyli terapia chorej frustratki:
Znajoma nr 1: - Ojoj biedactwo, jak ty się czujesz. W odpowiedzi jeszcze nie zdążyłam wylać choćby połowy swoich żali, kiedy w pół słowa zalała mnie informacjami dla odmiany o swoich: ostatnich podbojach, zakupach i tym podobnych. A na koniec zostawiła bombę: kupiłam sobie „coś”. I to „coś” niestety było przedmiotem moich marzeń, na które „coś” tak zwyczajnie mnie nie stać, a nawet jak bym się napięła, to mój ślubny na to „coś” się nie zgadza. I wielokrotnie o tym „coś” rozmawialiśmy z małżem, ale on jest na nie. Ale żeby ona jeszcze to „coś” kupiła innego rodzaju niż ja marzę, to może by mnie tak nie trzepło, ale to „coś” to było moje „coś” i już. Kiedy z przekąsem powiedziałam do domowego faceta ćwiczącego kciuk na pilocie, że jest trok od kaleson, no bo ona ma moje „coś”, a ja nie mam tego „cosia”, to jak zwykle ze stoickim spokojem stwierdził „widzisz, ale ona, nie ma takiego zaje… męża jak ty”. I podrapał się tam, gdzie tylko facecie potrafią się drapać w towarzystwie dam. Grunt to dobre samopoczucie. Bo moje legło na dnie rozpaczy. Zero zrozumienia.
Znajoma nr 2, której pomagałam i napisałam w dość krótkim czasie kawał opracowania jakiś czas temu: – A w ogóle z tym tam co napisałaś to co tak szybko ci poszło? – No normalnie, a coś nie tak? – Nie no okej, ale tak szybko jakoś ci poszło, tak to się nie da, - No jak się nie da jak się da, przecież dostałaś, - No właśnie szybko i dobrze piszesz (i tutaj poczułam się wybitnie pogłaskana, już mi się banan na gębie pojawiał, którego niestety zmasakrował ciąg dalszy wypowiedzi), tylko ty głupia jakaś jesteś, że zamiast zająć się zawodowo pisaniem i książki pisać, albo coś pisać, to ty się idziesz i tułasz po urzędach i ani kasy ani urody od tego ci nie przybywa. Jak ja bym, to bym i dalej tralala. No i cha. Miło przez chwilę było, ale się skończyło.
Głodna byłam, a że wstawać mi się nie chciało i nikt z domowników nie chciał zadbać o moje całodzienne wyżywienie to zamówiłam sobie żarcie na wynos. Kuriozalna sytuacja bo pałaszując ke-baba, grzebałam po vitalii. A tam wpis w pamiętniku „zrzuciłam 34 kilogramy”. Kebab mi utknął w gardle i oplułam komputer. Szacun. U mnie tytuł w pamiętniku w najbliższym czasie może brzmieć „nie zrzuciłam 34 kilogramów”. Co nie zmienia faktu, że mnie to po ambicji jedzie.
A zatem tylko trzy, albo aż trzy sytuacje dnia wczorajszego i dzisiejszego spowodowały, że jestem niesamowicie wq…a na siebie. Złapałam jeszcze rezolutnie karteczkę i postanowiłam zrobić analizę swot, ale nastrój pod psem spowodował że strona zagrożeń i słabych punktów zbyt szybko i gęsto się zapełniała w stosunku do mocnych punktów i szans. Życie to nie organizacja i zarządzać nim tak jak firmą chyba się nie da. Z resztą nie mam doświadczenia to nie wiem. A i na domiar złego z moich czterdziestu paru cali, jak co dzień atakuje mnie przerobiona twarz pewnej gwiazdy klasy b. Qfa, na jednym roku byłyśmy, tępa była bicz jak nie wiem, studiów nie skończyła, przynajmniej na pewno nie w terminie, a gazety o niej piszą. Nie żebym tak chciała tak samo i kariery zawodowej jej zazdrościła, ale figury zazdraszczam pasjami, na pewno. Prawie codziennie mnie atakuje ze szkiełka, ale tylko dzisiaj, jako lokalnej frustratce, to mi przeszkadza. Zawsze szprycha była. Ja to chyba jednak głupia jestem i znajoma 2 to miała rację.
Podupadłam więc na zdrowiu, na poduszce i mam wszystko w nosie w de i mam wq, bo jakoś mi dzisiaj życie nie idzie. Inni mają moje „coś”, zostałam nazwana dość słusznie „głupią” i nie schudłam 34 kilogramów. Jak na 24 godziny wystarczy nieszczęść, które pokopały moje poczucie własnej wartości i leży ono teraz sine, skulone - gdzieś w kącie.
A zatem jak tylko wyzdrowieję, to przestanę gonić, wrócę na vitalię i jako pierwszy cel, który sobie stawiam to schudnę zgodnie z planem, a potem jak już schudnę to i reszta świata się po mojemu poukłada. Wprawdzie od blisko roku tak zaklinam rzeczywistość, to czemu nie dzisiaj, może w końcu zadziała chociaż na zbędne kilogramy. Na początek mi to wystarczy. A potem się zobaczy.
P.S. I dobija mnie jeszcze to, że wg pierwszych kalkulacji wagę docelową miałam osiągnąć w czerwcu. Dzięki temu na górze, mamy połowę listopada, a wagi docelowej nawet na dalekim horyzoncie nie widać.
silva27
13 października 2016, 09:41Nie to żebyś od razu głupia była - rozumiem Cie - po prostu racjonalnie i odpowiedzialnie podchodząca do życia. Pewnie że można wejść do urzędu i rzucić na stół szefowi wymówienie "bo ja będę teraz książki pisać" tylko co będzie jak plan B nie wypali, jak nie trafi się w odpowiednią niszę na rynku? Społeczeństwo ubożeje, do garka nie ma co wsadzić i deficyt na koncie około 15-tego, a książki to nie produkt pierwszej potrzeby. Sama mam syndrom biedaka (chyba dość niesłusznie) i uważam, że warto wydać pieniądze tylko na to co da się zjeść ;-))) ALE... powtarzam to już któryś raz z rzędu: masz niewątpliwy talent do pisania i warto po usamodzielnieniu najmłodszej latorośli pomyśleć o dodatkowym sposobie na życie - w postaci tworzenia literatury. Polecam zacząć od czegoś typu dziennik -pamiętnik. Sam ciąg luźnych przemyśleń bez silenia się na wyszukaną fabułę da w Twoim przypadku świetny efekt. Ciepła posadka się przydaje :-), a dla realizacji swoich pasji oraz wzniecenia iskry ekscytacji w szarej codziennej egzystencji warto pomyśleć o czymś więcej ;-) Pozdrawiam
Lachesis
13 października 2016, 09:47Myślę o tym w czasie kiedy na chwilę się zatrzymuję, a potem znowu gnam i jestem zbyt zmęczona żeby zrobić cokolwiek więcej niż zestaw czynności niezbędnych. Ładnie nazwałaś to syndromem biedaka. Kurcze ja mam syndrom księżniczki, tylko środków na to brak :-)
aniaczeresnia
13 października 2016, 06:31Nie wq.. wiaj się, ale znajoma 2 ma rację. Powinnaś książki pisać. Mozesz zacząć od zebrania tego co tu napisałaś na vitalii i zatytulowac "jak nie schudłam 34 kg", będzie się sprzedawać jak ciepłe bułeczki. Serio, masz super styl i jak Cie czytam to się często zastanawiam czy jestem jeszcze na vitalii czy przeszłam już do felietonu w Cosmo ;-) A jak staniesz się sławna i bogata to kupisz sobie to "cos" nie zważając na opinie malza ;-)
Lachesis
13 października 2016, 09:05A jak już stanę się sławna i bogata, to się obudzę :-)))) Katar zelżał to i na głowie trochę lepiej :-)
aniaczeresnia
13 października 2016, 13:16Zrobisz promocję książki na vitalii i ustawimy się do Ciebie w kolejce po dedykacje ;-) szkoda marnować taki talent na urzędowe opracowania. I w gazetach będziesz mogła się udzielać jak Twoja znajoma gwiazda klasy B. I też wszystkie Ci będą zazdrościć figury, bo Cię wyretuszuja ;-)
Lachesis
13 października 2016, 14:45:-))))))))))))) Dobre. A najlepsze z tym retuszem :-)
Zabcia1978v2
12 października 2016, 19:39A co ci właściwie przeszkadza schudnąć?
Lachesis
12 października 2016, 19:41Poza hormonami to jeszcze adhd,, brak czasu, niechęć do aktywności fizycznej itp.itd