Teoretycznie minął miesiąc, od kiedy się odchudzam.
Teoretycznie, bo w ciągu tego miesiąca zmieniałam swój plan żywieniowy, były Święta, dwa weekendy imprezowe itd.
Schudłam. Nie wiem ile dokładnie, bo wciąż nie odważyłam się zważyć, ale zrobię to może w ten weekend. Niesamowite, jaki mam uraz psychiczny do stawania na wadze.
Ludzie, z mojego bezpośredniego otoczenia twierdzą, że schudłam, spodnie są trochę luźniejsze, brzuch bardziej płaski... ale, no właśnie, dzisiaj patrząc na siebie w lustrze stwierdziłam, że niekoniecznie.
Raczej nic jeszcze nie zeszło z części, z których najbardziej chcę zrzucić, czyli z nóg i z ramion. Wiem, że to za wcześnie, przecież nie chciałam chudnąć z dietą 1000kcal gwałtownie i bezsensownie, to muszę się uzbroić w cierpliwość.
Boję się jednak, że znowu stanę w miejscu. Muszę silnie pilnować codziennej rutyny: jedzenie co mniej więcej 3 godziny (bo wtedy naprawdę nie rzucam się na jedzenie), codziennie gotowy zestaw jedzenia do pracy, trzymanie zdrowego optimum z owocami, a nie przejadanie się nimi.
I latem wreszcie założę...