Dzień piąty.
Melduję, że żyję. Z głodu nie umarłam (jeszcze). Powiem Wam, że jednak dieta i „ciężkie kobiece dni” są mega wyzwaniem dla całej rodziny. Nie dość, że hormony buzują, to jak na złość ataki głodu przybierają postać czekolady z ogórkiem kiszonym. W domu oczywiście nikt mnie nie rozumie, więc jestem postrzegana jako chodzący wulkan… Niestety nie seksapilu, ale wkurzenia.
Maciek uważa, że w takie dni każdy facet powinien mieć zapewnioną piwnicę gdzieś w głuszy żeby móc się ukryć przed naszym zrzędzeniem. Nie wiem o co mu chodzi do jasnej cholery!
Wracając jednak do diety. Największym wyzwaniem dla mnie jest picie wody. Od wczoraj dziennie wypijam 1,5l butlę. Normalnie wypicie takiej ilości zajęłoby mi jakiś tydzień. W pracy mam gestapo pod postacią Maryji, która narzuca tempo picia. Dobrze, że to jednak woda bez kreseczki nad O, bo bym po pierwszych trzech godzinach do tyłu chodziła. Toć jak ona mnie tak będzie piłowała to będę musiała zainwestować w pielucho majtki. Tak, se teraz myślę, że ona to robi specjalnie, bo kibelek mamy na piętreku i żeby się do niego dostać to muszę pokonać ileś tam schodów. A to cwaniara jedna, noo.
Przyznam się Wam jednak do czegoś. Założyłam sobie plan. Jak wypiję 2l to zasłużę na nową szminkę, za 3l w nagrodę przewidziana jest nowiusieńka pachnąca książka.( Muahaha, podstępny lisek ze mnie.)
Z Mścisławą (dieta) się dogadujemy. Nie jest łatwo co prawda, ale jakoś to idzie. Przyjaciółkami jeszcze nie jesteśmy. Ogarnęliśmy z panem EM listę zakupów na cały tydzień. Jak nie zbankrutujemy w pierwszym miesiącu to będzie dobrze. Prawdę gadają, że zdrowe odżywianie jest dla bogaczy…
Dobra starczy na dziś. Nadal proszę trzymać kciuki za powodzenie misji!