Po kolei...
Jako nastolatka byłam bardzo szczupłą osobą, w wieku 15 lat dowiedziałam się że choruje na niedoczynnośc tarczycy wtedy jeszcze nie wiedziałam nic o tej chorobie po za tym że musze przyjmować lek. Waga była idealna aż do magicznego roku 2006, skończyłam 18 lat z wagą 55kg a później jakby ktoś rzucił zaklęcie wszystko się posypało, w ciągu ok roku przybyło mi 15 kg. Dobiłam do 70 kg, w kolejnych latach waga się wahała 70-75 kg, aż do roku 2015 kiedy po świętach waga pokazała już 79kg, i to był alarm. BMI pokazuje otyłość, już nie nadwage tylko otyłość!!! Zbliżam się niebezpiecznie do 8 z przodu (82 kilo ważyłam dzień przed porodem - w ciązy przytyłam tylko 10 kilo z czego byłam przeszczęśliwa, w 3 miesiące po porodziew ważyłam 72 czyli waga wróciła z przed ciąży). Ostatnie 4 kilo przybyło mi w ciągu 3 miesięcy, wchodziłam na wage i za każdym razem coraz więcej, a przecież nie zmieniłam nic, jadłam jak wcześniej, ruszałam się tak samo, a waga w góre (rzuciłam palenie - może to miało jakieś znaczenie). U mnie hormony również odgrywają dużą role ale nie chce na nie wszystkiego zrzucać. Mój lekarz informował mnie wiele razy, że tycie przy tej chorobie jest normą dopóki nie dostosuje się odpowiedniej dawki leku. Wizyty wiadomo co ok 1,5 roku, więc kiedy przyszłam po 15 miesiącach 15 kilo cięższa lekarz powiedział mi ''nie ma dramatu'', wypisał recepte i tyle. Zmieniłam lekarza, który tez powiedział że ciężko to zrzucić, dostałąm ''wspomagacz'' do odchudzania, nie powiem działał, w 6 tygodni 10 kilo mniej, po ubraniach widać było bardzo ale w ok 5 tygodniu brania leku dostałam zawrotów głowy, mdlałam i lek musiałam odstawić, nigdy już do niego nie wróciłam a lekarz powiedział zdrowe odżywianie i może waga nie będzie szła w góre. Przyjełam do wiadomości i tak żyłam kolejnych kilka lat. Raz lepiej raz gorzej. Do 15 stycznia tego roku jadłam wszystko i piłam wszystko bez zastanowienia. Kilka razy podchodziłam do diet zaczynałam...kilka dni... i bęc po diecie. Mam tendencje do tycia wiem to, człowiek jest tylko człowiekiem i raz potrafimy nad sobą panować a później wszystko się sypie i nic nie potrafimy. Łatwo mówić szczupłym ,,mniej jeść, dużo ćwiczyć'' (wiem bo kiedyś też tak mówiłam: ''a ja to wszystko jem i nie tyje'' myślałam: ''żeby przytyć to trzeba się obżerać'' teraz wiem że ludzie borykają się jeszcze z różnymi problemami zdrowotnymi które im utrudniają walke z kilogramami, zwykły stres jest głównym tego przykładem.
Od listopada czuje się jakbym dostała kopniaka.
W listopadzie rzuciłam palenie (hehe który to już raz tak rzucam? wrócę?, nie wiem) myśl o drugim dziecku była kluczem do rzucenia nałogu. Od połowy stycznia przeszłam na diete smacznie dopasowana. Nie potrafię całkowicie sama się mobilizować. Mam teraz bardzo dużo samozaparcia, ale potrzebuje jeszcze czyjejś ręki nad sobą, tą ręką jest Vitalia. Teraz czuje że aby się odchudzać trzeba koniecznie znaleść w sobie siłe, bardzo dużo siły, dojrzeć do tej decyzji. Próbowałam wiele razy ale po kilku dniach traciłam siłe i wiare we własne możliwości. Nie wiem jak to opisać, ale kiedy ktoś mówił mi ''rzuć palenie'' to nie działało, nie czułam presji, nic nie czułam, myślałam ''muszą - to niech gadają, nie tak prosto rzucić''. Podobnie myślałam o odchudzaniu, co jechałam do babci słyszałam ''o przybyło cię, powinnaś troche zrzucić, kiedyś byłaś taka szczuplutka - może jabłecznika ukroje?''. To ja sobie myślałam '' łatwo powiedzieć, tyle razy próbowałam i nic, nie dam rady''. Teraz wierze że dam rade czy się uda? Przekonamy się, włączamy pozytywne myślenie i do dzieła