Dziś dieta bez zarzutu. Na śniadanko bułka grahamka z wędliną i pomidor, na drugie śniadanie kawa, na obiad warzywa na patelnię i pierś smażona na papirusie czosnkowym. Swoją drogą, wybrałam warzywa na patelnię z Hortexu, z ryżem i pieczarkami. W zasadzie byłyby dobre, gdyby nie przyprawa, która zawierała w sobie jakieś okropne kulki, znaczy pewnie jakieś zioło. Okropne. Summa sumarum, skończyło się na wybieraniu pojedynczych elementów jak groszek, kukurydza i inne, które dały nadziać się na widelec. Do tego na deser dwie mandarynki (czułam zapach świąt :)). Na podwieczorek nie bardzo miałam czas, bo akurat byłam w trakcie zajęć, ale stwierdziłam, że dodatkowa energia nie może mnie ominąć, tym bardziej, że bardzo jej potrzebowałam. Skończyło się na tym, że razem z uczniami pałaszowaliśmy mandarynki (muszę pamiętać, żeby jutro uzupełnić zapas). Ja zjadłam tylko dwie, nie ma co przeginać. Później półgodzinny trening przy moim ulubionym serialu, a następnie kolacja na którą złożyła się połowa grahamki, plasterek mozarelli, dwa gramy masła roślinnego i 30 g. dżemu brzoskwiniowego niskosłodzonego.
No i właśnie przed chwilą zadzwoniła koleżanka z pytaniem, czy nie chcę się wybrać do baru. Nosz kuźwa, oczywiście, że chcę. Nie chce tylko czuć zapachu mojej ulubionej pizzy... Taka pokusa. Ale nic. Woda, cytryna i dam radę. Muszę dać. Przecież całe życie nie będę mogła unikać pokus. Pora zacząć ćwiczyć moją słabą silną wolę...
Trzymajcie kciuki, Laski :)