Dopóki jeszcze mogę sobie przypomnieć co nieco bez konieczności łykania bilobliu, moje biegowe początki wyglądały mniej więcej tak: "boże, jak ja tego nienawidzę". A że historia lubi zataczać koło, całkiem podobne zdanie towarzyszyło mi także podczas ostatniego maratonu. Jednak w tak zwanym międzyczasie sporo się zdarzyło, tak więc zacznijmy od początku...
Jako się rzekło, kiedyś nienawidziłam biegania. Tego w szkole oczywiście, głównie dlatego, że były to sprinty rozgrywane w pełnym słońcu, w halówkach, zwykle bez zapowiedzi i tylko po to żeby wpisać byle jaką ocenę do dziennika. Sprinterem nie byłam, nie jestem, i nie będę. Dlatego tez zawrotnej kariery nie zrobiłam, ale skutecznie znienawidziłam biegi.
Swoją drogą, ciekawe jaką minę miałby mój nauczyciel wuefu z technikum, gdybym pokazała mu maratońskie medale :D hmm.. kuszące XD
Tak to już jednak jest, że jeśli nie musimy się do czegoś zmuszać, to zaczyna to smakować zupełnie inaczej. Z powodów, których już nie pomne, razu pewnego ubrałam tenisówki (sic!) i potruchtałam w stronę betonowej dżungli, skwapliwie rozbijając stawy o osiedlowe chodniki. To było jakoś na początku studiów, wiec z dużym prawdopodobieństwem miało to coś wspólnego z odchudzaniem i totalnym brakiem znajomych. Kawał czasu, jakieś 5 lat temu.
Zatem truchtam sobie radośnie, kompletnie nie przejmując się tempem, interwałami czy chociażby wspomnianym, a fatalnym w skutkach obuwiem pseudosportowym. Na początku wyglądało to tak: 3-4 razy w tygodniu, spokojne przebieżki osiedlowe, zawsze wieczorem i zawsze bez konkretnego czasu. Czasami to było 40 min, czasami trochę więcej. A czasami mniej, jak byłam na tyle nierozważna (albo głodna), że nażarłam się przed bieganiem i zdychałam po paru krokach.
W tym beztroskim okresie miałam przyjemność pierwszy raz widzieć na własne oczy i gratulować medalu maratońskiego osobie z mojego otoczenia. Całkiem szczerze uważałam, że maraton nie jest nawet moim biegowym marzeniem. Maratończyków zaś postrzegałam jako nad-ludzi i w najśmielszych wizjach nie przyszło mi do głowy, że kiedyś będę się zaliczała do tego grona. Było mi dobrze z moim bardzo amatorskim truchtaniem (bo z bieganiem to jednak niewiele miało wspólnego, patrząc tak z perspektywy czasu) i nie planowałam tego specjalnie modyfikować.
Po pewnym czasie oczywiście zamieniłam trampki na porządne buty, ale przełom nastąpił, kiedy zaczęłam biegać rano.
cdn.
Ok, w założeniu to nie miała być powieść w odcinkach, ale czuje że wyjdzie to to sporo dłuższe niż jeden wpis potrafi pomieścić. A że jest niedziela, trzeba się mentalnie przygotować do poniedziałkowych katuszy w pracy :/
liliana200
3 października 2016, 21:03A ja dalej nienawidzę biegać, no próbowałam już parę razy i dalej tego nie cierpię. Już wolę rower. Ale podziwiam.
cantarella036
3 października 2016, 22:39zwykle tak właśnie jest - albo się to kocha, albo nienawidzi :) niemniej zawsze warto spróbować :)