W maju tego roku osiągnęłam punkt kulminacyjny względem mojego wyglądu. Dostałam zaproszenie na ślub cioci, mała kameralna impreza, w gronie tylko bliskiej rodziny (liczącej około czterdzieści osób wraz z osobami towarzyszącymi) spowodowała, że całkowicie oddałam się poszukaniom prezentu i zapomniałam o tym co na siebie włożę. Miesiąc przed weselem zdecydowałam, że ubiorę jedną z sukienek, które mam w szafie. Zdecydowałam się na najnowszy zakup ze stycznia, jednak kiedy poczułam że ledwo co zapinam zamek i nie jestem w stanie się w niej poruszyć, a co dopiero usiąść ogarnęła mnie irytacja, złość, ale przede wszystkim smutek. Pytałam siebie jak to jest możliwe, przecież nieustannie się ograniczam, patrząc na to co jem. Z końcem liceum łudziłam się, że idąc na studia schudnę, w końcu wszyscy na studiach chudną (ach te stereotypy... ), a tu nagle ubrania zaczynają być ciasne. Pojawiła się desperacja ...
Wieczorami płakałam ... wiele płakałam ... W końcu zdecydowałam, że potrzebuje pomocy, bo nie dam rady sama i tym sposobem wylądowałam u dietetyka. Na pierwszej wizycie dowiedziałam się, że moje BMI wynosi 32,9 kg/m3, a waga pokazuje 91,8 kilogramów. W domu prawie się rozpłakałam, bo przytycie w ciągu roku 5,8 kilograma, przy mojej sylwetce to wiele - zbyt wiele. Obecnie przestałam się zmagać z otyłością, a weszłam w "żółte pole" nadwagi (82,4 kilograma) ---> to prawdziwa motywacja