Jak już wspominałam w poprzednim wpisie wróciłam niedawno z urlopu w Polsce. Nieco obawiałam się stanąć na wagę po całotygodniowym obżarstwie i spodziewałam się ze dwóch kilogramów nadwyżki ale waga mnie mile rozczarowała...okazała się paskowa...taka jak przed wyjazdem...
Przez myśl przeleciały mi te wszystkie dania barowe, dzień w którym zjadłam dwa obiady, a także dzień kiedy z przejedzenia myślałam, że nie zasnę i musiałam się ratować nalewką mojego brata. Chyba do tej pory do mnie to nie dociera.
Po dłuższym zastanowieniu jednak dochodzę do wniosku że już nawet obżerać się nie jestem w stanie tak jak kiedyś. Przewertowałam jeszcze raz w myślach danie po daniu i zaskoczyło mnie to ile drobiazgów, nowych nawyków sobie wyrobiłam i nawet już nie zwracam na nie uwagi.
Przede wszystkim nie dojadanie do końca. Jako dziecko rodzice zmuszali mnie by nie zostawiać niczego na talerzu bo przecież "jedzenia się nie wyrzuca!" Od dłuższego czasu walczyłam z tym nawykiem bo zdałam sobie sprawę, że jeśli na talerz dostanę wiadro jedzenia to pomimo bólu i męczarni jaką byłoby zjedzenie tego nie będę w stanie przestać jeść dopóki talerz się nie opróżni.
Często z restauracji i barów wychodziłam z żołądkiem wypełnionym po brzegi gdyż porcje jakie nakładają wystarczyły by dla dwóch osób. Moim nowym nawykiem jest dzielenie talerza na pół. Szacuję ile mój żołądek jest w stanie przyjąć mając w pamięci wielkości posiłków które sama sobie przygotowuję na codzień. Na jedną połówkę talerza odkładam to co mogę zjeść a na drugą tzw „nadwyżkę” którą czasami oddaję mojemu chłopakowi lub zostawiam. Czasami dokładam sobie troszkę z „nadwyżki” jeśli mam na to ochotę ale staram się wsłuchiwać w swój żołądek by go nie przeciążyć.
Kolejną zmianą (proszę nie zlinczujcie mnie za to ale czasami po prostu nie mam wyboru) jest to, że nie mam już takich oporów przed wyrzuceniem jedzenia, co nie oznacza, że wyrzucam je na potęgę. Podam może przykład. Pewnego dnia mama mojego chlopaka poczęstowała mnie tortem...z grzeczności nie odmówiłam. Nie smakował mi, wolę proste, ucierane ciasta z owocami a w tym masa smakowała jak margaryna. Mój chłopak słodyczy w ogóle nie je i nie mogłam mu oddać więc jak tylko mama zniknęła z pola widzenia tort musiał wylądować w koszu. Kiedyś zjadłabym cały kawałek pomimo tego że mi nie smakował ale jak się nad tym zastanowić to dochodzę do wniosku że jedząc do końca robię sobie tylko krzywdę. Co więc jest gorszym miejscem dla tego torta: kosz na śmieci czy mój żołądek, w którym sprawi mi tylko ból i nie przyniesie żadnych korzyści mojemu organizmowi?
Pragnę zaznaczyć że na codzień bardzo unikam wyrzucania jedzenia, przygotowuję sobie tylko tyle ile jestem w stanie zjeść ale nie da się uniknąć sytuacji w której ktoś oferuje nam więcej niż jesteśmy w stanie przetrawić i właśnie z takimi sytuacjami najbardziej chciałabym sobie umieć poradzić. Myślę, że przed świętami wiele z nas nad tym się zastanawia.
To by było na tyle moich przemyśleń na dziś. Na koniec wrzucam fotkę mojej ostatniej ulubionej kolacji.
<?xml:namespace prefix = o ns = "urn:schemas-microsoft-com:office:office" />Tost posmarowany avocado zmielonym s pietruszką, salatka z tuńczykiem, suszonymi pomidorami i płatkami migdałowymi, grillowany ser halloumi
rogatyaniol
18 grudnia 2014, 15:10ja nadal mam tak ,że jem do końca... a faktycznie czasem i pól się powinno szczególnie w knajpach zostawić ;)