Minęły już dwa tygodnie, od kiedy porządnie wzięłam się za ryj. Chodzę na siłownie, micha jest ogarnięta z drobnymi wpadkami (np. walentynkowa czekolada) ale wliczonymi w bilans! Czuje się lepiej i więcej robię w domu, pomimo siłowni.
Teraz zaczyna się prawdziwa jatka. Organizm mówi "WTF? to już nie będzie pączków, nie będzie wiadra makaronu w białym sosie?" Przez ostatnie 3 dni ssie mnie odkąd wstanę i nie najadam się normalną porcją. Wczoraj ładny jadłospis, do siłowni zjadłam 1700 kcal i po powrocie miałam wypić tylko szejka z odżywką. Tak mnie przycisnęło około 20, że musiałam na szybko wykombinować posiłek, który trochę by oszukał żołądek i mózg. Ostatecznie zrobiłam jajecznice z 2 jaj i sałatkę z odrobiną fety i słonecznika. Nie zrujnowało to bilansu, ale jednak 2 000 kcal to trochę za dużo na redukcji. Muszę powalczyć ze sobą, żeby się na nic nie rzucić przez weekend, szczególnie, że idziemy na obiad do rodziców. Cheat meal będzie popełniony z premedytacją, ale na Boga, to ma być cheat meal a nie uczta grubasa od rana do wieczora. Bądź twarda!