Wczorajszy dzień to totalna porażka!
Do III - posiłku "włączyłam" czwarty - 1/4 pieczonej pierski z kurczaka i serek wiejski 3 % tłuszczu. Niby nic, ale lawina ruszyła.
Potem było dużo gorzej. Odwiedziłam siostrzeńca męża w szpitalu, ale przedtem zabraliśmy ze sobą teściową. Przed wyjściem z domu postawiła talerze, a na nich kluski ziemniaczane z boczusiem i kapuste gotowaną. I wiecie co, zrzarłam, aż mi sie uszy trzęsły. Do tego na deser poprosiłam o wielką porcję lodów śmietankowych z bakalimi z zielonej budki.
No powiedzmy, uznałabym to za II ucztę w tym tygodniu, ale nie ja na tym nie poprzestalam. Za około 2 godziny w biedronce kupiłam sobie baton chałwy waniliowej, a do tego chlebek marcepanowy. Pochłonęłam wszystko jeszcze w samochodzie. To nie koniec. W domu parę łyków jakiegos napoju enegetycznego mężusia i na przekąskę z 10 migdałów w mleczne czekoladzie w cynamonie. Na deser dwie gruszki.
Myślicie, że to koniec? Bynajmniej. Wiedzorkiem zabrakło tzw. chemii gospodarczej, czyli markecik blisko domu. A tam pyszne japoneczki. Oczywiście kupiłam dla wszystkich - też wchłonęłam. Dzień zakończyłam koncertowo - na poprawe nastroju o 22 wcząchnęłam pół laski kiełbasy polskiej.
MASAKRA