Po podróży bez końca, dotarłem wreszcie do Singapuru. Pierwszy dzień to prawdziwa mordęga, przylecieliśmy o 7 rano i marzyliśmy o spaniu, ale rozsądek podpowiadał, aby się nie kłaść. Cały dzień nic nie jadłem, wieczorem wypad do pobliskiej knajpy. Obiecywałem sobie przez cały tydzień jeść azjatyckie, lekkostrawne specjały, ale ciężko się dogadać w 7 osób . Trafiliśmy do.... restauracji specjalizującej się w kuchni europejskiej.
Koleżanka zamówiła sałatkę z kurczakiem. Tym razem dostała dużą misę z ogromną ilością sałaty, chyba całą piersią kurczaka, bekon, ser pleśniowy, pomidorki oraz dużą ilością cebuli. Całość musiała ważyć chyba z 60 dkg.
Miałem zamiar wziąć to samo, ale nie wyglądało zbyt dobrze, skończyło się na wołowym burgerze. Do burgera był kiszony ogórek, ale w smaku dużo gorszy niż jego polska odmiana. Frytki ze słodkich ziemniaków dopełniły całości. No wiem, to nawet nie stało, obok dania dietetycznego, ale byłem bardzo głodny.
W menu był też polski akcent:
Następna ciekawostka, piwo ma różne ceny, w zależności od tego, o jakiej godzinie je zamawiamy. Najtańsze jest po południu, wieczorem kosztuje nawet 2 razy więcej.
Wstałem o 3 nad ranem, jest jeszcze ciemno, ale nie mogę już się zmusić do snu. Idę na siłownię, na szczęścia działa 24h/7, spróbuję spalić do końca tego burgera. I jeszcze mocne postanowienie, żadnego europejskiego żarcia do końca tygodnia!