Był dzień, coś jak dzisiaj, pogoda niepewna, późne popołudnie, gdy do domu wrócił K. Wracał co dzień, więc nic w tym szczególnego. Ale wrócił upadle zmęczony i lekko zirytowany. We wtorki miał tendencję do bycia zirytowanym, bo po pracy regularnej odbębniał jeszcze półtoragodzinny, supernudny wykład z babofonem. Coś z psychologii, a że K. jest z duszy i wykształcenia inżynierem, to go to jeszcze bardziej wkurzało. A tego dnia wrócił i powiedział: "Babiszon stwierdził dziś, że postanowienia noworoczne są bezsensowne i idiotyczne, bo stawiamy sobie wyzwania ponad nasze siły, potem nie możemy ich wypełnić i się frustrujemy". No skoro babofon tak rzekł, to należałoby na końcu tej wypowiedzi dopisać: "Amen".
Otworzyłam szufladę szafki nocnej i wydobyłam złożoną na pół Kartkę. Na okładce napisane było równym, drukowanym pismem, czarnym cienkopisem: "Postanowienia noworoczne na rok 2016". Rozpostarłam Kartkę. Na lewej połowie, pod z grubsza wyśrodkowanym imieniem K., wypisane były podpunkty, w ilości sporej. Na prawej połowie, z grubsza wyśrodkowane widniało: "Jaguś", czyli że ja, i po dwukropku również spora lista z grubsza równo napisanych podpunktów. Przeleciałam je, ulicznie mówiąc, wzrokiem, bo niczym innym kartki przelecieć się nie da (choć w tej kwestii nie mam pewności). I uwierz mi, lub nie, ale ani z lewej strony Kartki, ani z prawej, nie znalazłam podpunktu: "Zdobyć Mount Everest". Hmmm... Nie znalazłam również nic, co przypominałoby postanowienie typu: "Wynaleźć lekarstwo na raka", "Polecieć na księżyc i wrócić", "Zdobyć nagrodę Nobla, lub przynajmniej tytuł obywatela roku osiedla Biskupin-Dąbie za wybitne zasługi i ciężką pracę na rzecz społeczności blokowozorganizownej". No nie nie. Więc co znalazłam?
No cóż. Tu płonę rumieńcem i kasłam z zażenowania, ale przyznać szczerze muszę - wykonalność każdego podpunktu określiłabym mianem: "da radę". Punkt pierwszy: rzucić palenie. Ekhm, no tak. To byłby może i niełatwy punkt do realizacji, trudno mi się na ten temat wypowiedzieć, ponieważ liczba papierosów wypalonych w ogóle przeze mnie w trakcie całej mojej egzystencji jest mniejsza lub równa 10 (słownie: dziesięć). W związku z tym, że nie palę i nigdy nie paliłam nałogowo, to punkt pierwszy postanowień noworocznych: "rzucić palenie", właściwie już, z ogromną łatwością wykonałam. Tak chciałam się podbudować.
Punkty kolejne, które dobrze znamy: "schudnąć", "znaleźć lepszą pracę", "zrobić komplet badań", "przebiec półmaraton", "nauczyć się pływać", "czytać minimum dwie książki w miesiącu", itp., nie wydają się być poza moim (Twoim) zasięgiem intelektualnym, manualnym, zdrowotnym czy jakimkolwiek innym. Tak, czy nie?
Zastanówmy się chwilę, rozważmy, bo problem jest nietrywialny. Weźmy pod lupę czytanie książek, a zatem: Czy umiem czytać po polsku? No, tak, od ponad dwudziestu lat zdaje się. Czy mam dostęp do odpowiedniej ilości książek, aby te 24 egzemplarze w rok przeczytać? No mam, Wrocław ma dość ambitną sieć bibliotek, jakiś Empik też się znajdzie, a ostatecznie zamówię na Allegro. Czy czytam wystarczająco szybko, by ukończyć średnio 200-stronicową książkę w dwa tygodnie? Będę czytać te 100-stronicowe, to zdążę. No i czas... Czy mam na to czas? I tu jest ten moment gdzie Bóg dzieli przez zero. Ale ja powiem szczerze. I Ty mi powiedz szczerze. Jeżeli mam czas, by oglądać lekko głupawe seriale, spać do siódmej trzydzieści (tak, nie mam dzieci), sprawdzać twarzoksiąźkę przez kilkanaście minut codziennie, gadać przez telefon z Kaśką o nowej sukience Anki, którą kupiła na urodziny Kryśki (jak ona się szybko starzeje!), które wyprawia w ten sam dzień co Monika, siostra Julki, tej dawnej przyjaciółki Zuzy... oraz robić wiele innych czasożernych, pustych i jałowych rzeczy, to tak, mam czas na przeczytanie 7,14 stron książki na dzień (najwyżej babską paplaninę zakończę na Kryśce, a serialu obejrzę jeden odcinek, nie dwa). Amen. Zadanie czytania jednej (słownie: jednej) książki na dwa tygodnie jest wykonalne. A więc czemu mi się nie udajeeeeeee?
Bo jesteśmy wszyscy razem jedną wielką WYMÓWKĄ, niech to szlag. Bo jak nam się nie chce, a że zazwyczaj nam się nie chce, to wymyślimy każdy powód jaki się da (a brak czasu jest bardzo wdzięcznym powodem), aby tylko tego nie robić, a zrobić coś zupełnie innego, a przy tym nie powiedzieć, że "mi się nie chce". Brawo! Bo przecież świat jest taki wielki i okrutny, a ja taka malutka i delikatna (nawet z tym tłuszczem na biodrach), że nie jestem w stanie otworzyć tej powalającej mnie intelektualnie na gruby tyłek książki, ogarnąć rozumkiem kursu doszkalającego i dającego papier będący argumentem w rozmowie o pracę, kopsnąć się do laboratorium diagnostycznego, żeby oddać... wiadomo co do badań, a już żeby zacząć trenować do półmaratonu... Mój pożyczony laptop zawiesza się na samą myśl jak bardzo to zadanie mnie przerasta.
Więc siedzę na skraju łóżka, przy otwartej szafce nocnej, z Kartką w ręku, jak robię to regularnie, co kilka dni. I czytając moje postanowienia z nocy sylwestrowej, która przecież minęła nie tak dawno, robię rachunek sumienia szczery, że aż boli. I robię to co kilka dni, żeby nie zapomnieć, że boli. I robię plan na kolejne dni, żeby codziennie posuwać się o krok do przodu, żeby za kilka dni, gdy siądę na skraju łóżka, przy otwartej szufladzie szafki nocnej, z Kartką w ręku, bolało odrobinę mniej. Bo 28 i pół strony przeczytane, bo umówiona wizyta u dentysty, bo śniadanie jem codziennie, bo 57 nowych słówek do certyfikatu już w głowie, a kostium na basen kurierem pędzi do mnie na złamanie płetwy.
I tak codziennie, z planem na biurku, z celami w szufladzie, z rachunkiem sumienia okazuje się, że da radę. Bo to codzienność nas kształtuje. "Wielkie cele, a małe kroki", jak mawiał ktoś mądry. Więc czy przedsiębranie postanowień noworocznych jest bezsensowne? Dla babofona z pewnością tak. Dla mnie jak najbardziej nie.